czwartek, 30 sierpnia 2012

Jak „niezawisłość sędziowska” znosi presję opinii publicznej?


Niestety nie znosi. Kompletnie sobie z nią nie radzi, choćby wszyscy sędziowie zaklinali się że nie ma to dla nich żadnego znaczenia, co media publikują na temat sprawy, którą aktualnie prowadzą.
Znany adwokat, którego nazwiska z grzeczności nie wymienię, publikujący od czasu do czasu eseje w różnych czasopismach, pozwolił sobie w jednym z nich odnieść się wprost do sprawy, w której skądinąd wiadomo, że występuje jako obrońca oskarżonego. Odnieść się to mało powiedziane. Pozwolił sobie ta bezpośrednią krytykę świeżo wydanego orzeczenia skazującego. Poza kilkoma istotnymi argumentami jurydycznymi, tekst bogaty był też w zgrabne figury retoryczne, które ujawniały wzburzenie autora. Publikator dość poczytny, można zatem założyć, że jego krytyka i argumenty dotarły do wielu czytelników.
Nic w tym złego, że krytykuje się orzeczenie sądu. Te też bywają nie najmądrzejsze. Sprawa budzi jednak delikatne zaniepokojenie, gdy czyni to bezpośrednio zainteresowany, w rubryce, w której stale publikowane są jego eseje o bardziej uniwersalnym charakterze. Do niedawna zasady etyki wyraźnie zabraniały „redagowania relacji prasowej z rozprawy”, w której występuje adwokat. Obecnie zasady są bardziej liberalne i stanowią li tylko o niedopuszczalności „odpłatnego inspirowania artykułów prasowych, które pod pretekstem obiektywnej informacji mają służyć promocji adwokata”. Ale właściwie dlaczego publikowanie informacji o prowadzonych sprawach miałoby być zakazane? Wątpię aby twórcy zasad etyki mieli dostęp do najnowszych badań w tym zakresie, ale intuicja słusznie im podpowiadała, że skuteczność takiej kryptoreklamy może być zabójcza. Nie o reklamę jednak chodzi, ale wpływ na orzeczenia sądów. Szereg badań prowadzonych głównie w Stanach Zjednoczonych na temat wpływu doniesień medialnych na kształt orzeczenia pokazuje smutną prawdę. Wszyscy jesteśmy na nie podatni. Instrukcje i ostrzeżenia nakazujące ich ignorowanie nie umniejszają tej podatności. Co więcej, nagminne jest przecenianie swojej odporności na ten wpływ. Informacja ma tym większą siłę oddziaływania, im mniej jest racjonalna, a bardziej emocjonalna, najlepiej wzbudzając emocje negatywne, gniew, lęk  (por. np. G. Kramer, N. Kerr, J. Carroll (1990), Pretrial publicity, judicial remedies, and jury bias, Law and Human Behavior, 14, 409-438 albo nieco starsze badania: D. Wegner, R. Wentzlaff, M. Kerker, A. Beatiie (1981), Incrimination through innuendo: Can media questions become public answers?, Journal of Personality and Social Psychology, 40, 822-832).
W niektórych stanach USA, warunkiem uczestniczenia w ławie przysięgłych jest uprzednia, całkowita nieznajomość sprawy. Jak nietrudno się domyśleć, przy głośnych medialnych procesach niełatwo taką ławę zebrać. Publikacja owego znanego adwokata, mieściła się zatem w kanonie pewnej racjonalności. Sprawa była tuż przed rozstrzygnięciem drugiej instancji. Warto zatem spróbować nadać jej ukierunkowany rozgłos medialny, który dotrze do sędziów orzekających zanim jeszcze zdążą się oni zapoznać z aktami. Oprócz nagłośnienia medialnego ma szansę zadziałać jeszcze inny znany efekt, którym pisałem uprzednio – efekt zakotwiczenia. (Efekt zakotwiczenia. Czy kontrola instancyjna orzeczeń ma jakikolwiek sens?)
W dniu kiedy piszę ten tekst, decydują się losy właściciela Amber Gold. Sąd rozstrzygnąć ma bowiem wniosek prokuratury o zastosowanie względem niego tymczasowego aresztowania. W tym samym dniu w Sejmie trwa debata nt. tejże afery. W porannej audycji radiowej usłyszałem komentarz, iż termin złożenia wniosku prokuratury jest nieprzypadkowy z sugestią, iż chodzi tu o zamówienie polityczne na potrzeby debaty sejmowej. Wszak wniosek taki można było złożyć już dwa tygodnie temu. Być może. Ale w tle jest jeszcze jeden aspekt. Od kilku tygodni prasa donosi głównie o kolejnych aferach związanych z Amber Gold. Trwa zatem mozolne, medialne „urabianie” sędziego. Nie mam przy tym wątpliwości, że przynajmniej część tych informacji jest sterowana przez organy ścigania. Prawdopodobieństwo, że sędzia rozstrzygający sprawę aresztowania, zapozna się z doniesieniami medialnymi jest zatem znaczenie większe, czym później złożony zostanie wniosek, a dzisiaj rano jadąc na posiedzenie, z pewnością usłyszy w wiadomościach szereg informacji dotyczących podsądnego i raczej nie będą to informacje dla niego korzystne. Jadąc, będzie przy tym przeświadczony, że przyswajane przez jego aparat poznawczy informacje, nie będą miały żadnego wpływu na jedynie słuszne orzeczenie które wyda. Gratulacje dla prokuratury. Z punktu widzenie skuteczności swojego wniosku wybrała idealny moment.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Niecodzienny hołd dla eksperckiej intuicji


Jesteśmy zniewoleni przez opinie tzw. ekspertów. Nie ma co do tego wątpliwości. Depozytariusze wiadomości specjalnych są odmianą współczesnych szamanów. Zamiast jednak wróżyć z trzewi barana, zestawiają cyferki lub paragrafy. Ani w jednym ani w drugim nie sposób znaleźć jakiś reguły. Mam tu jednak na myśli faktycznie uskutecznianą praktykę, a nie zasady idealne, którymi owi eksperci winni się kierować (choć te drugie też pozostawiają sporo do życzenia).
 Skupię  się na jednym szczególnym obszarze, który z przyczyn zawodowych jest mi bliski – wyceny wartości składników majątku, a w szczególności nieruchomości. Jest wiele różnych metod wyceny. W przypadku jednak tzw. podejścia porównawczego (wyceniam wartość składnika majątku na podstawie cen w dotychczas zaobserwowanych transakcjach) zasadniczo obowiązują trzy: metoda porównania parami, korygowania ceny średniej i analizy statystycznej rynku. Matematycznie najbardziej skomplikowana jest ta ostatnia i jej zrozumienie wymaga już trochę zaawansowanej wiedzy z zakresu statystyki. Jest ona też najrzadziej stosowana. Chyba sami biegli jej nie rozumieją. Dwie poprzednie też wymagają trochę matematyki, ale nie wykraczającej poza poziom wiedzy maturalnej (mnożenie, dodawanie, liczenie procentów + podstawy algebry). W wielu ekspertyzach z którymi miałem do czynienia ta matematyka bywa skrzętnie ukryta. W opinii nie widać jakich dokładnie obliczeń dokonywał biegły. Jakieś tabelki, wagi, założenia. Czasami w złącznikach uda się odnaleźć ukryty algorytm, a czasami trzeba się go domyślać. Znając z grubsza metodę nie jest to jednak bardzo skomplikowane. I tu zaczyna się zabawa. W formalnych postępowaniach prawnych (sądowych czy administracyjnych) prawie nigdy nie sprawdza się prawidłowości stosownych algorytmów oraz poprawności wyliczeń. Mam tu na myśli li tylko poprawność matematyczną oraz spójność z przyjętymi przez biegłego założeniami (czyli poprawność logiczną). Od pewnego czasu jednak, w miarę możliwości zacząłem to robić. I pozwolę sobie na sformułowanie roboczej hipotezy na podstawie tych kilkunastu opinii, które do tej pory sprawdziłem: Każda opinia zawiera błędy bądź rachunkowe bądź logiczne. Większość (czyli powyżej 50%) zawiera błędy istotne, czyli takie których wyeliminowanie wpływa na konkluzje opinii. Biegli mylą się nagminnie! I co z tego? I nic. Co najmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, próba przekonania organu, którego rolą jest ocena opinii, że zwiera ona błędy matematyczne jest nie lada wyzwaniem. Wymaga ona bowiem od przekonującego, aby zmusił organ do ponownego wykonania mozolnej pracy matematycznej i prześledził całość rozumowania lub wyliczeń. Najczęściej trzeba to zrobić nie przy tablicy w ramach intensywnej, interaktywnej dyskusji, ale w przygotowanym piśmie procesowym. Takie pismo z natury swojej upstrzone będzie formułami matematycznymi i obliczeniami, co skutecznie zniechęca do zapoznawania się z nim . Działa tu fenomen, opisany w ekonomii eksperymentalnej jako awersja do niejednoznaczności (ambiguity aversion). O niechęci do obliczeń pisałem też uprzednio (Błąd hazardzisty ...).
Po drugie, pomimo wyłapywanych błędów, konkluzje końcowe wcale nie odbiegają istotnie od tych, które przyjęlibyśmy jako prawidłowe. W analizowanych przeze mnie opiniach pozwalałem sobie kilkukrotnie na własne wyliczenia eliminujące błędy. Jeśli tylko charakter zlecenia nie zmuszał mnie to tendencyjnego uwypuklania absurdów, to takie wyliczenia pokazywały, że pomimo ujawnionych błędów logicznych i matematycznych, ich eliminacja oraz przyjęcie prawidłowych założeń nie zmieniały radykalnie konkluzji opinii. I to jest chyba najbardziej zadziwiające.  W tym miejscu pozwolę sobie na kolejną hipotezę. Wydaje się, że ekspercka konkluzja formułowana jest intuicyjnie na podstawie doświadczenia. Czym większe doświadczenie, tym trafniejsza konkluzja. Cała paplanina zawarta w opinii, służy li tylko, mniej lub bardziej udolnemu usprawiedliwieniu konkluzji. Hipotezę tą potwierdzają wyniki badań nad intuicją, które omawiane są m.in. w książce Davida G. Meyersa, Intuicja. Jej siła i słabość. Generalnie słabość. Tzw. intuicja nas zwodzi. Rzetelna analiza problemu pozwala na trafniejsze rozstrzygnięcie. Wyjątkiem jest jednak intuicja ekspercka. Ta wydaje się działać i stanowi zadziwiającą zdolność naszego umysłu do wypracowywania skrótów myślowych, heurystyk, pozwalających na szybsze formułowanie wniosków, z przyczyn nie do końca uświadamianych. Tyle, że później trzeba to jeszcze uzasadnić. I z tym bywa gorzej.
Tzw. judgement intuitive działa także wśród sędziów. Jego obserwacja stała się zaczątkiem amerykańskiego realizmu prawnego. O tym jednak w innymi tekście …

wtorek, 7 sierpnia 2012

„Błąd hazardzisty” na sali sądowej


Gambler fallacy” czyli błąd hazardzisty to jedno z tzw. uprzedzeń poznawczych zidentyfikowanych przez Amosa Tverskiego i Daniela Kahnemana w trakcie ich prekursorskich badań w latach 70-tych. Nie wnikając bliżej w istotę tego błędu, najogólniej można powiedzieć, że ludzki umysł nie radzi sobie z prawidłowym oszacowywaniem prawdopodobieństwa wystąpienia zdarzeń przypadkowych. Dopatrujemy się wzorców i prawidłowości tam gdzie rachunek matematyczny wskazuje że ich nie ma, a nie dostrzegamy korelacji pomiędzy zdarzeniami faktycznie powiązanymi. Efekt ten jest rozpatrywany głównie przez ekonomistów behawioralnych, którzy badają jego wpływ na nieracjonalne decyzje inwestycyjne.[1] Od lat 70-tych efekt ten był wielokrotnie opisywany i badany eksperymentalnie w bardzo różnych okolicznościach i kontekstach. Ogólna konstatacja pozostawała jednak niezmienna. Zwrócił on także uwagę psychologów badających zachowania uczestników procesu na sali sądowej (głównie sędziów). Zainteresowali się oni głównie tzw. dowodami statystycznymi. Ich występowanie w polskim procesie cywilnym czy karnym nie jest tak powszechne jak w procesie anglosaskim, co nie oznacza, że są one nieobecne. Chodzi generalnie o takie powiązanie stwierdzonych faktów, które prowadzi do konkluzji, iż zdarzenie, co do którego zaistnienia wnioskujemy nie jest pewne, ale w określony sposób prawdopodobne. Stwierdzenie owego prawdopodobieństwa wymaga zatem pewnego wysiłku umysłowego, zastosowania, czasami bardzo prostego wnioskowania statystycznego, nie wykraczającego poza umiejętności średnio inteligentnego ucznia szkoły średniej. Pomimo, iż wysiłek ten nie jest szczególnie wymagający, szereg badań wskazuje, iż nie jest on podejmowany, albo pomimo jego podejmowania siła oddziaływania takich „dowodów” jest znacznie mniejsza niż dowodów tradycyjnych jak np. zeznania świadka.[2] Innymi słowy, jeśli mamy przekonać wysoki sąd, że prawdopodobieństwo aby dwie osoby jadące w tym samym czasie pociągiem relacji Tarnów – Kraków, nosiły na ręce zegarek marki IWC Schaffhausen[3], jest na tyle znikome (do wyliczenie jako określona relacja zbioru osób które w ostatnim okresie zakupiły zegarek IWC Schaffhausen do zbioru potencjalnych podróżnych), iż można założyć, że była to jedna i ta sama osoba, to lepiej zamiast precyzyjnych wyliczeń powołać nawet mało wiarygodnego świadka, któremu będzie „się wydawało” że to była ta sama osoba. Jeśli zaś już koniecznie musimy posłużyć się wyliczeniami matematycznymi, to lepiej konkluzję tych wyliczeń włożyć w usta powołanego w sprawie biegłego. Badania pokazały bowiem, że dopiero wyliczenia dające wynik prawdopodobieństwa zdarzenia bliski 1 (99,95%), traktowane są na równi z zeznaniem świadka.
W naszej praktyce sądowej przyszło nam się kilkukrotnie zmierzyć z ową awersją do wyliczeń matematycznego prawdopodobieństwa. Dość często bowiem zdarza się, że przedmiotem sporu pomiędzy stronami jest określona, rynkowa wartość spornego dobra. Jedną zaś z metodą wyceny, którą czasami posługują się rzeczoznawcy jest tzw. analiza statystyczna rynku. Wymaga ona zebrania odpowiednich danych o dotychczas stwierdzonych transakcjach i na ich podstawie ustalenia jakie czynniki (zmienne) i w jaki stopniu wpływają na wartość wycenianego dobra. Wyniki tej analizy bywają kontr-intuicyjne. Wyobraźmy sobie np. że przedmiotem wyceny jest mieszkanie. Zestaw zebranych transakcji pokazuje średnią arytmetyczną cenę za m2 w wys. 4700 zł, chociaż poszczególne transakcje różnią się od siebie znacznie (od 2200 – 8000 zł m2).  Nasz błądzący umysł podpowiada nam zatem, że wartość wycenianej nieruchomości powinna oscylować wokół ceny średniej, a w każdym razie nie powinna przekraczać ceny maksymalnej i minimalnej. Tymczasem, prawidłowo przeprowadzona analiza statystyczna pokazuje silną korelację pomiędzy ceną, a lokalizacją nieruchomości (czym bliżej centrum tym drożej). Zmienna ta wykazuje też znaczną wagę. Żadna przy tym z nieruchomości analizowanych nie znajduje się w ścisłym centrum, podczas gdy nieruchomość wyceniana tak. Prawidłowo przeprowadzona analiza prowadzi do wartości znacznie powyżej stwierdzonego maksimum – 18.000 zł.  Najwyraźniej jednak biegłemu sądowemu taka wartość wydaje się na tyle niewiarygodna, że chyba nieświadomie manipuluje wyceną, popełniając przy tym kilka kardynalnych błędów we wnioskowaniu statystycznym. Dla specjalisty są one łatwe do wyłapania. Aby je jednak zrozumieć wymagany jest ów trudny do przedsięwzięcia wysiłek umysłowy i oderwanie się od „błędu hazardzisty”, który nie powala nam zaakceptować wartości kontr-intuicyjnych. W jednym z takich przypadków nie pomogły ani kontr-opinia specjalisty ani multimedialne prezentacje mające na celu wyjaśnienie istoty błędu.   


[1] Dla posługujących się językiem niemieckim polecam tekst z faz.net „Die Tragik von Monte Carlo” w serii „Denkfehler die uns Geld kosten
[2] por. dla przykładu: G.L. Wells, Naked Statistical Evidence of Liability: Is Subjective Probability Enough?, Journal of Personality and Social Psychology 1992, nr 62
[3] Siłą jego ceny nabywców takich zegarków w całej Polsce liczy się w setki raczej niż w tysiące.

środa, 1 sierpnia 2012

Kilka uwag na temat tzw. zasad etyki zawodowej. Subiektywna statystyka.


Ilekroć ktoś powołuje się na status tzw. „zawodów zaufania publicznego”, nachodzą mnie niedające się usunąć wątpliwości, czy przypadkiem nie mamy tu do czynienia z kategorią pustą, zbiorem bez realnych desygnatów, konstruktem teoretycznym, którego istnienie postuluje się ze względu na twierdzenia określonej teorii.
Brzmi zawile. Wiem. Może przykład: „Ponieważ zawód nauczyciela jest zawodem zaufania publicznego, to powinien mieć prawo do ustawowo gwarantowanego, godnego wynagrodzenia”. Wnioskowanie przebiega od przesłanki jaką jest „zawód zaufania publicznego”, do konkluzji jaką jest „godne wynagrodzenie”. A może jest inaczej. Ponieważ w danym społeczeństwie (czy też w danej grupie społecznej) uznajemy że nauczyciel powinien „godnie zarabiać”, w celu uzasadnienie tego przeświadczenia przyjmujemy, że jest to „zawód zaufania publicznego” i to samo w sobie uzasadnia określone przywileje. Przykład brzmi prowokacyjnie, ale jest całkowicie abstrakcyjny. Nie mam nic do nauczycieli, nie chcę się też wypowiadać co do ich wynagrodzeń, statusu społecznego lub szczególnych przywilejów. Chcę tylko powiedzieć, że kryterium na podstawie którego określone profesje korzystają z przymiotu „zawodu zaufania publicznego”, a inne nie, jest dla mnie enigmatyczne. Dlaczego taką profesją miałby być adwokat, a nie jest nim elektryk.  Od tego drugiego wszak niejednokrotnie zależy moje życie. Być może kryterium tym jest szczególna, służebna rola, jaką profesje te spełniają w społeczeństwie? Jeśli tak, to owa szczególna, służebna rola, winna być widoczna w dokumentach konstytuujących daną profesję. Pójdźmy tym tropem.
Jednym z najstarszych takich zawodów jest zawód lekarza. Tekstem , który ukształtował jego pozycje w społeczeństwie jest przysięga Hipokratesa. Składa się ona z pięciu merytorycznych akapitów (wyłączam inwokację do Apolina i zakończenie). Jeden jest poświęcony relacji do mistrza, pozostałe dotyczą obowiązków względem pacjentów. Dość rozsądna proporcja przyjąwszy ową służebną rolę lekarza. [1]
Współczesnym odpowiednikiem mogą być, skąd inąd bliskie mi z konieczności, zasady etyki adwokackiej. Tu jednak statystyka treści wygląda nieco inaczej. Zasady liczą 70 paragrafów i ok. 13 stron tekstu. Rozdział poświęcony stosunkowi do klientów to raptem dwie strony (16 paragrafów). Mniej więcej tyle samo co rozdział o stosunku do kolegów (dwie strony – 12 paragrafów). Stosunek do sądu i innych organów to tylko pół strony (4 paragrafy). Jedną stronę (9 paragrafów) zajmuje rozdział poświęcony samorządowi i władzom adwokatury. Istotny fragment (ok. 3 stron i 5 obszernych paragrafów) poświęcony jest regulacji dot. informacji i reklamy działalności adwokackiej. [2]
Zasady etyki adwokackiej nie są tu wyjątkiem. Po prostu znam je najlepiej. Gdzieś w tym natłoku różnych, mniej bądź bardziej potrzebnych regulacji, owa służebna rola ginie. I znowu ogarniają mnie nie dające się usunąć wątpliwości …. Może po prostu jej nie ma.


[1] Treść w języku polskim jest dostępna np. tu: http://adonai.pl/life/?id=110