czwartek, 13 sierpnia 2020

Czy osoby o homoseksualnych preferencjach skazane są na wymarcie?

 

 Dla biologów utrzymywanie się na przestrzeni dziejów w populacji ludzkiej określonego odsetka osób o skłonnościach homoseksualnych, i to odsetka względnie stabilnego niezależnie od czasu i przestrzeni, jest pewną zagadką. Jeśli bowiem nasze preferencje seksualne są genetycznie zdeterminowane (a wiele wskazuje że tak jest) to osoby o skłonnościach homoseksualnych z założenia cechować się winny znacznie niższym prawdopodobieństwem spłodzenia potomstwa, a w konsekwencji szanse na genetyczne przeniesienie tej cechy w następnych pokoleniach powinny maleć aby w końcu zaniknąć. Jeśli tak się nie dzieje to może to oznaczać, że albo cecha ta jest powiązana z inną, silnie adaptacyjną lub że jej nosicielem genetycznym są kobiety, których do niedawna o preferencje nikt nie pytał. Gdyby tak było, to byłby to ciekawy przykład tego jak kulturowe uwarunkowania wpływają na selekcję genetyczną. Ortodoksyjna, patriarchalna kultura, związana także z kastowym podziałem społecznym wykształciła się prawdopodobnie ok. 12 tys. lat temu wraz z początkiem osadnictwa neolitycznego i uprawą roli gdzieś w rejonie „żyznego półksiężyca”, czyli obszaru rozciągającego się między Morzem Śródziemnym, a Zatoką Perską. Specyficzną cechą tej kultury był zestaw sztywnych reguł sprzyjających płodności. Ich pozostałością do dziś są żydowskie zwyczaje Niddach (zakaz zbliżania się do kobiety w okresie menstruacji i jakiś czas później), grzech Onana czy surowe traktowanie wszelkich nieheteroseksualnych praktyk. W takiej kulturze jakikolwiek coming out nie wchodził w grę. Ale w konsekwencji osoby o nieheteroseksualnych preferencjach, czy im się to podobało czy nie, przenosiły swój genotyp na kolejne pokolenia. W szczególności dotyczyło to kobiet.  

Kiedy jednak presja społeczna ustaje, kultura staje się bardziej otwarta na odmienności, pojawia się przestrzeń do tzw. samorealizacji, która w języku ewolucjonistów oznacza po prostu zwiększoną ekspresję własnego genotypu w prezentowanych, powtarzalnych zachowaniach lub preferencjach. Robert Plomin, w wydanej ostatnio przez Copernicus Center Press książce, Matryca. Jak DNA programuje nasze życie,  zauważa ten paradoks, że w im bardziej otwartym i egalitarnym społeczeństwie żyjemy, w tym większym stopniu nasze prezentowane i mierzalne cechy psychiczne wykazują korelację z genetycznym podłożem (ową matrycą). Jak się nad tym zastanowić chwilę, to nie jest to żaden paradoks. Uzdolniony Janko Muzykant, ma niewielki szansę na rozwój i realizację swoich pasji muzycznych w środowisku skrajanego ubóstwa jeszcze do niedawna zniewolonych chłopów pańszczyźnianych. Jego zdecydowanie mniej utalentowany kolega z dworu będzie być może uznany za zdolnego muzyka filharmonicznego, w którego edukację rodzice zainwestują sporo pieniędzy. Wraz jednak z rosnącym poziomem wolności obywatelskich i egalitaryzmem społecznym, to Janko Muzykant będzie miał szanse na muzyczną edukację i koncerty w filharmonii, a jego mniej utalentowany kolega będzie przygrywał do kotleta. Ale to także oznacza, że jeśli talent muzyczny jest jedną z cech decydujących o seksualnej atrakcyjności jego nosiciela, to istotnie zmieniają się także szanse prokreacyjne obu muzyków. Teraz bryluje Janko Muzykant, który do wybrania sobie atrakcyjnej partnerki nie musi posiadać wielomorgowego ziemskiego majątku i dworu. W otwartym i egalitarnym społeczeństwie, ze względu dobór płciowy zaczyna silnie wzrastać znaczenie cech uwarunkowanych genetycznie, a nie kulturowo. Ma to także swoje ciemne strony. Analiza portali randkowych ujawnia grupy użytkowników niemal całkowicie wykluczonych, pozbawionych szans na znalezienie jakiegokolwiek partnera seksualnego (czy też raczej partnerki seksualnej, gdyż głównie dotyczy to mężczyzn). W dawnych społecznościach pomogłaby im pozycja społeczna, zamożność rodziców i ograniczona liczba konkurentów. A tu znikąd nadziei.

Podobnie selektywny mechanizm może działać na nieheteroseksualne genotypy. Mając swobodę realizacji swojego programu DNA i ochronę prawną przed przymusową realizacją wzorców heteroseksualnych, najprawdopodobniej nie pozostawią po sobie potomstwa. O ile wszyscy z jakiś innych biologicznych powodów nie jesteśmy nosicielami tego programu, to w kolejnych pokoleniach przychodzących na świat w krajach rozwiniętej demokracji liberalnej, możemy mieć coraz mniej osób o homoseksualnych preferencjach.

Wniosek dla konserwatystów spod znaku Ordo Iuris: Chcecie mieć mniej osób LGBT+ w społeczeństwie to pozwólcie im na swobodną realizację ich programu DNA.

No chyba że dalej uważacie, że homoseksualizmu można się nauczyć i oduczyć ….

 

środa, 15 stycznia 2020

Bogactwo narodu czy narody bogatych ludzi? Problem zarobkowej imigracji


Bryan Caplan, amerykański ekonomista i jeden z najzagorzalszych zwolenników otwartych granic, zdecydował się na przedstawienie swoich argumentów w sposób najbardziej przystępny dla popularnego czytelnika, czyli poprzez komiks. „Open Borders. The Science and Ethics of Immigration” jest znakomitą lekturą podsumowującą to co na dzisiaj wiemy o skutkach zarobkowych migracji i to co możemy na ten temat powiedzieć z punktu widzenia etyki. Wydźwięk jest jednoznaczny. Niemiej Caplan stara się nadać narracji komiksowej ton argumentacyjny, mierząc się z różnymi, obecnymi w społecznym dyskursie zarzutami. Lektura szeregu prac ekonomicznych dotyczących tego zagadnienia nie pozostawia wątpliwości. Jak ujął to Michael Clemens, inny ekonomista, na chodniku leży bilion nie zarobionych dolarów, tylko dlatego, że obowiązująca polityka zamyka możliwość swobodnego zatrudniania imigrantów, czy też ich osiedlania się w krajach bogatszych. Ów bilion dolarów nie jest wymyślony ale policzony. Według metaanalizy Clemensa i tym samy według szacunków różnych ekonomistów, zniesienie barier migracyjnych prowadziłoby do wzrostu światowego PKB od 67% do 147% i drastycznej redukcji biedy w krajach rozwijających się. Czy są jakieś efekty negatywne? Nawet jeśli to są tak nieznaczne, że łatwo byłoby je skompensować. Ciężko znaleźć rzetelne badania które twierdziłyby coś innego.

      Co nas więc powstrzymuje?

      Adam Smith spierał się z merkantylistami o rozumienie bogactwa narodowego. Ci ostatni widzieli go bowiem w nadwyżce handlowej i zasobach złota. Jednak nawet Smithowi nie obce było kolektywistyczne myślenie o owym bogactwie. Oto mamy jakąś zbiorowość, oddzieloną od innych mniej lub bardziej wyraźnymi politycznymi granicami, być może także kulturowymi i językowymi, co do której sądzimy, że jak się bogaci to dobrze. To istotna różnica czy bogaci się zbiorowość jako całość, czy rośnie przeciętne bogactwo per capita, czy też indywidulane bogactwo każdego mieszkańca. Jeśli każdy pracujący w Polsce Ukrainiec zarabiać będzie o 10% mniej niż Polak o tych samych kwalifikacjach, ale trzykrotnie więcej niż na Ukrainie, a wynagrodzenie niektórych spośród rezydentów spadnie o 5%, to:
       1. Globalny dochód rezydentów spadnie,
       2.  Globalnych dochód wszystkich pracujących wzrośnie (bo jest więcej osób osiągający ten dochód),
       3.  Przeciętny dochód spadnie (średnia na osobę będzie niższa)
        4.  Indywidualny dochód drastycznie wzrośnie (poza grupą rezydentów którym nieznacznie spadnie).
Pominąwszy  przypadek trzeci, który jest w istocie statystycznym trikiem, tylko w przypadku pierwszym, gdzie podstawą naszych ocen będzie bogactwo narodowe liczone jako globalny dochód rezydentów (członków danego narodu zamieszkujących określone terytorium) i dochód każdego innego mieszkańca planety będziemy mieli za nic, moglibyśmy mieć uzasadnione prawo do sprzeciwiania się migracjom zarobkowym. Dla uproszczenia pomijam fakt, że większość analiz ekonomicznych wskazuje na szereg innych efektów, prowadzących do realnego bogacenie się także rezydentów.
Rozważmy myślowy eksperyment. Czy wiedząc, że nasi sąsiedzi na Ukrainie zarabiają realnie trzykrotnie mniej niż my, bylibyśmy skłonni w jakiś sposób podzielić naszym dobrobytem? Jeśli uważamy, że takie różnice pomiędzy poszczególnymi krajami w ogóle nie powinny występować i oczekiwalibyśmy takiej polityki międzynarodowej, która by je niwelowała, to prezentujemy postawę skrajnie kosmopolityczną. Mówiąc ekonomicznie, w funkcji społecznego dobrobytu użyteczność Polaka i Ukraińca jest dokładnie taka sama i współczynnik opisujący ich stosunek (φ) wynosi 1. Większość ludzi tak nie myśli. Ale też i większość jest gotowa podzielić się swoim dobrobytem z głodującymi w Afryce subsaharyjskiej. Jeśli ktoś nie jest, to wykazuje postawę skrajnie nacjonalistyczną i współczynnik φ opisujący relację naszej wartości do „wartość obcego” zmierza do nieskończoności. To jest właśnie sytuacja, gdzie wyłączną podstawą naszych sądów wartościujących jest globalny dochód rezydentów.
Załóżmy dalej przez chwilę, że przybywający do Polski pracownicy z Ukrainy, mający mniejsze oczekiwania zarobkowe, powodują spadek wynagrodzenia lokalnych, nisko kwalifikowanych pracowników. Od razu kilka zastrzeżeń: Po pierwsze w tym przypadku nie jest to prawda. Od początku fali migracyjnej (czyli ok. 2014 r. ) wynagrodzenia Polaków, w tym także tych w dolnym decylu dochodów istotnie rosną. Po drugie, rzeczywiście oczekiwania zarobkowe naszych sąsiadów mogą być niższe (co się zresztą szybko zmienia). Faktyczna szacowana różnica w zarobkach pomiędzy Polską a Ukrainą wacha się między 3-5 razy, a pracujący w Polsce Ukraińcy zarabiają ok. 10% mniej niż Polacy na tych samych stanowiskach. Po trzecie ów spadek dochodów lokalnych pracowników jest często przewijającym się kontrargumentem i są pojedyncze badania, które mogą go w niewielkim stopniu potwierdzać (niewiele to np. 4,8% realnego spadku na przestrzeni 20 lat). Przyjmijmy jednak że ów spadek faktycznie występuje. Z drugiej strony jednak dobrobyt każdego z przybywających drastycznie rośnie (3-5 razy!). Czy w kategoriach owej „wartości obcego”, czyli współczynnika φ przyjmującego wartość od 1 do nieskończoności, istnieje taki wzrost dobrobytu po stronie obcego, który uzasadnia jakiś spadek dobrobytu rezydentów? Policzył to w modelu ekonomicznym Dani Rodrik i ustalił, że wartość φ to ok. 4,5. Dobrobyt „obcego” jest dla nas ok. czterokrotnie mniej wart niż nasz własny. Istnieje zatem pewien kompromis i jakkolwiek brzmi on paskudnie, nie oczekuje od obywateli kraju przyjmującego 100% kosmopolityzmu. Co więcej, nawet ten niewielki uszczerbek na „naszym” dobrobycie można łatwo skompensować. Jeśli ktoś jest gotowy zapłacić kilka tysięcy euro za ryzykowny przemyt na pontonie przez Morze Śródziemne, to tym chętniej zapłaci te pieniądze legalnie za prawo osiedlenie się i pracy.

A zatem co nas powstrzymuje?

Owe polityczne granice pomiędzy nacjami, które częściowo pokrywają się także z granicami kulturowymi, gdzie podstawowym symbolicznym markerem jest język rezydentów, mają głębokie, ewolucyjne uzasadnienie. Podstawą naszego gatunkowego sukcesu ewolucyjnego jest rozległa kooperacja pomiędzy osobnikami zamieszkującymi bardzo odległe od siebie siedliska, a mimo to współpracującymi i przestrzegającymi pewnych powszechnym norm. Pominąwszy mrówki i pszczoły, zjawisko to jest w świecie zwierząt unikalne. Elementem go napędzającym jest kultura - zespół umiejętności, wzorców zachowań, przekazywanych z pokolenia na pokolenia i kumulowanych. Aby mogła ona jednak powstać, u jej fundamentów jest prosty mechanizm – nasza nadzwyczajna tendencja do naśladowania innych osobników. Najchętniej imitujemy te wzorce które są najbardziej powszechne, co prowadzi do tzw. transmisji konformistycznej. Ten mechanizm jest ewolucyjnie silnie adaptacyjny. Ma jednak efekt uboczny: Tworzy granice pomiędzy kulturami prowadzące do współpracy w ramach danej kultury i wrogości względem kultur obcych. Taka segregacja działała znakomicie w społecznościach myśliwych i zbieraczy. Ale wraz z osadnictwem rolniczym i narastającą konkurencją o zasoby ziemi, stała się podstawową przyczyną rozległych konfliktów zbrojnych. W zglobalizowanym społeczeństwie zaś wydaje się wprost przeciwskuteczna, tworząc barierę do wyciagnięcia z biedy milionów ludzi.

„Zasadniczo tworzymy naszą współczesną organizację społeczną z umysłami z epoki kamienia łupanego”.