czwartek, 19 kwietnia 2012

Dlaczego nie można przewidzieć kryzysów ekonomicznych

Roger E. Backhouse, znany brytyjski profesor historii i filozofii ekonomii w swojej najnowszej książce, The Puzzle of Modern Economics, przytacza anegdotę o brytyjskiej królowej, Elżbiecie II, która otwierając w dniu 5 listopada 2008 r. nowy budynek London School of Economics, w trakcie przemówienia odniosła się do kryzysu finansowego. W pewnym momencie odwróciła się do obecnych na sali kilku ekonomistów pytając retorycznie: "To okropne. Dlaczego nikt nie zauważył że on nadchodzi?" No właśnie. Dlaczego zarówno ten, jak i poprzednie kryzysy, nie zostały w porę zauważone, tak aby możliwe było odpowiednie przeciwdziałanie? Są tacy jednak, którzy twierdzą że go przewidzieli (Nouriel Roubini). Jest też cały szereg teorii wyjaśniających przyczyny tego kryzysu oraz to, dlaczego tak trudno było przewidzieć jego nadejście, a co ważniejsze rozległe konsekwencje dla USA i EU. Jako filozof ekonomii stoję na stanowisku, iż nauka ta istotnie różni się od nauk tzw. przyrodniczych i jest cały szereg powodów, dla których jej siła predykcyjna zawsze będzie słabsza. W jej przedmiot badania i metodologię wpisane są inherentne ograniczenia eksplanacyjne.W tych twierdzeniach nie jestem odosobniony. Są one jednak w różny sposób uzasadniane. Zagadnienia te będą przedmiotem mojego otwartego wykładu wygłoszonego w ramach grantu Templetona: The Limits of Scientific Explanation.

Informacja o wykładzie
Dlaczego nie można przewidzieć kryzysów ekonomicznych.pdf
Dlaczego nie można przewidzieć kryzysów ekonomicznych.ppt

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Treaty shoping


Mechanizm treaty shoping czyli tzw. kupowania korzyści traktatowych jest w gruncie rzeczy dość prosty (przynajmniej dla doradców podatkowych). Pożądanym jest jednak, aby osoby korzystające z jego dobrodziejstw, rozumiały jego istotę. Zwykle bowiem w szczegółach jego stosowania kryją się pułapki, których należyte zidentyfikowanie i zrozumienie może zapobiec prostym błędom.
W większości systemów podatkowych bardzo wyraźnie rozróżnia się tzw. ograniczony i nieograniczony obowiązek podatkowy. Nieograniczony obowiązek podatkowy w dużym uproszczeniu polega na tym, że jeśli na stałe zamieszkuję w danym państwie, to państwo to będzie chciało opodatkować cały mój dochód, niezależnie od tego, czy osiągnąłem go w danym państwie, czy też na Wyspach Bahama. [1] Ograniczony obowiązek dotyczy zaś zazwyczaj osób nie posiadających w danym kraju stałego miejsca zamieszkania.  W ich przypadku opodatkowaniu podlegają zwykle dochody pochodzące ze źródeł położonych w danym państwie. O zakresie tego opodatkowania każdorazowo decyduje jednak prawo lokalne, a tu występują istotne różnice. Jeśli mając miejsce zamieszkania w Polsce, jednocześnie osiągam dochody z źródeł zlokalizowanych w innym kraju, to dochodzi do sytuacji, której oba państwa roszczą sobie pretensje do opodatkowania tych dochodów. Tu w grę wchodzą traktaty międzynarodowe. Umowy te, co do zasady przewidują dwie metody unikania podwójnego opodatkowania: Metoda zaliczenia (kredytu podatkowego), polega na tym, że mieszkaniec danego kraju może sobie na poczet własnego podatku zaliczyć podatek zapłacony za granicą. Jeśli traktat przewiduje tą metodę jako wyłączną, poszukiwanie korzyści podatkowych będzie skazane na niepowodzenie. Kluczową jest metoda zwolnienia z opodatkowania. Państwo miejsca mojego zamieszkania zobowiązuje się bowiem, że w odniesieniu do określonej kategorii dochodów, osiąganym przez mnie za granicą, zwolni te dochody z opodatkowania. Przy takiej konstrukcji umowy wystarczy znaleźć kategorię dochodów, która podlega metodzie zwolnienia, a jednocześnie te same dochody nie są opodatkowane w kraju źródła ich pochodzenia, ze względu na lokalne prawo. Czy to się udaje? Oczywiście że tak. Popularność Cypru jako wehikułu podatkowego brała się właśnie stąd, że pewna kategoria dochodów, kwalifikowana wedle umowy jako wynagrodzenia dyrektorów, nie podlega opodatkowaniu na Cyprze, o ile przypadała osobie nie mającej na Cyprze stałego miejsca zamieszkania. Podobnie w przypadku Luksemburga i dochodów z dywidendy, w przypadku Wielkiej Brytanii i dochodów z własności intelektualnej osiąganej w ramach przedsiębiorstwa, czy też Słowacji i dochodów z dywidendy osiąganych w ramach przedsiębiorstwa.
Gdzie tkwi ryzyko i ewentualne pułapki? Po pierwsze ani umowy międzynarodowe ani ustawodawstwo podatkowe nie są wieczne. Ujawnienie takiego schematu zwykle powoduje zestaw działań zapobiegawczych ze strony państwa miejsca zamieszkania. Do nich w pierwszej kolejności będzie należało forsowanie mniej korzystnej dla podatników wykładni prawa oraz podejmowane próby jej egzekucji.[2] W drugiej kolejności zaś, będą to działania zmierzające do zmian umowy podatkowej. To stało się w przypadku umowy z Cyprem, na której ratyfikację oczekujemy.
Poważniejszym ryzykiem jest to, że wykładnia prawa podatkowego lokalnego w powiązaniu z umową międzynarodową nigdy nie jest jednoznaczna.  Ryzyko jest zarówno po stronie ewentualnego podatku w kraju miejsca zamieszkania jak i w kraju źródła. Kraj miejsca zamieszkania będzie bowiem dążył do zweryfikowania, czy aby na pewno dochód kwalifikowany jako np. dochód z przedsiębiorstwa (który podlega zwolnieniu) nie jest przypadkiem dochodem z dywidendy (co do którego można tylko zaliczyć sobie zapłacony za granica podatek). Kraj źródła zaś będzie weryfikował, czy aby na pewno dana kategoria dochodów spełnia warunki lokalnego zwolnienia i czy przypadkiem zagraniczny dyrektor cypryjskiej spółki nie wykonuje swoich czynności na miejscu.


[1] To ważne dla tych, którzy korzystają z wehikułów założonych w takich rajach podatkowych. Czerpanie korzyści ze spółki na Wyspach Bahama, choćby w postaci okazjonalnego korzystania z karty kredytowej dla celów prywatnych, jest dochodem podlegającym opodatkowaniu w miejscu zamieszkania. Przy współczesnych systemach kontroli przepływów finansowych takie operacje są stosunkowo łatwe do zidentyfikowania.
[2] Ciekawym przykładem będzie obserwacja jak zmieniały się interpretacje podatkowe w przypadku umowy z Luksemburgiem.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Opodatkowanie dochodów spółki komandytowo-akcyjnej

Wśród doradców podatkowych, ale także wśród ich klientów to niewątpliwie jeden z ważniejszych tematów tego roku. Wydana w styczniu uchwała NSA proponuje taką wykładnię przepisów ustawy o podatku dochodowym od osób prawnych, która efektywnie może prowadzić do braku opodatkowania zysku akcjonariuszy SKA tak długo, jak nie dokonują wypłaty dywidendy. Wykładnia ta jest rozszerzana przez kolejne orzeczenia WSA także na akcjonariuszy, osoby fizyczne. Rodzi to szereg implikacji podatkowych, niektóre zaskakujące. Więcej na ten temat w prezentacji, którą przygotowałem na potrzeby wykładu wygłoszonego w Instytucie Allerhanda w Krakowie.

Opodatkowanie spółki komandytowo-akcyjnej
Notka dot. wykładu w Instytucie Allerhanda

wtorek, 10 kwietnia 2012

Neuroekonomia


Czym zajmuje się ekonomia? Jaki jest jej przedmiot badania? Jakie metody badawcze są stosowane, a jakie powinny być stosowane i dlaczego? Jaki charakter mają zjawiska, które są przedmiotem zainteresowania ekonomii? Te i wiele innych pytań interesują filozofów ekonomii. Ta gałąź filozofii nie jest zbyt popularna w Polsce. W kilku podręcznikach znajdziemy wzmianki na jej temat. Nie słyszałem o katedrze filozofii ekonomii na jakiejkolwiek polskiej uczelni. Zagadnienia obejmujące historię myśli ekonomicznej i metodologię wykładane są na uczelniach ekonomicznych, ale nikt nie nazywa tych przedmiotów filozofią ekonomii. Jest ona jednak niesłychanie popularna w USA oraz w Wielkiej Brytanii. Wydawanych jest tam szereg monografii i antologii. Jest wielu znanych filozofów, którzy specjalizują się głównie w tym obszarze. Moje zainteresowanie filozofią ekonomii rozpoczęło się z chwilą, kiedy zorientowałem się, że na obrzeżach tzw. ekonomii głównego nurtu, funkcjonują szkoły ekonomiczne, heterodoksyjne, zupełnie inaczej określające przedmiot swoich badań i niemal nieobecne w polskiej nauce ekonomii. Czasami przebijają się na rynku wydawniczym z publikacjami popularno-naukowymi (vide: Freakonomia Levitta, Zwierzęce instynkty Akerlofa czy też Rynkowy umysł Shermera). Nie jest łatwo dokonać jednoznacznej oceny, które spośród licznych szkół ekonomicznych rzeczywiście mają coś istotnego do powiedzenia o szeroko rozumianej rynkowej rzeczywistości, a które są raczej sprytnym hochsztaplerstwem, nastawionym na autopromocję. Sam zresztą podział na tzw. ortodoksję i heterodoksję ekonomiczną bywa bardzo umowny. Dobrą analizę zjawiska przedstawia znany amerykański historyk myśli ekonomicznej R.E. Backhouse w swojej najnowszej książce The Puzzle of Modern Economics. Science or Ideology. Jedno przekonanie wszak podzielam: Żadna ze szkół ekonomicznych nie powinna być ignorowana li tylko z tego powodu, że kwestionuje dotychczasowe metody i ustalenia. Przeciwnie nawet, właśnie z tego powodu zasługuje na szczególną uwagę. Jedną z takich kontrowersyjnych szkół jest neuroekonomia. Kompendium wiedzy na jej temat i próbę oceny zawiera załączony tekst.

Niezależny biegły sądowy to niebezpieczna fikcja


Niektórzy ekonomiści behawioralni prowadzący szereg eksperymentów nad przewidywalnie irracjonalnymi zachowaniami człowieka przy dokonywaniu rynkowych wyborów, postrzegają nas jako dość proste mechanizmy. Zestaw odpowiednio dobranych bodźców plus eksperymentalnie ugruntowana wiedza na temat ewolucyjnie uwarunkowanych preferencji, powinna zapewnić społecznym inżynierom pożądany efekt. Tak w istocie działają specjaliści od marketingu. (bliżej zainteresowanym polecam ostatnio przetłumaczone książki Dana Ariely). Nie podzielam tego optymizmu poznawczego, niemniej przyglądając się wynikom takich eksperymentów można pozbyć się wielu, głęboko zakorzenionych złudzeń na temat tego, co w istocie motywuje nas do działania i co ważne, jakiego działania. Zanim Kahneman i Tversky zapoczątkowali swoje, przełomowe w tym względzie badania, lata doświadczeń pozwoliły na wypracowanie pewnych praktyk, wychodzących na przeciw naszym poznawczym uprzedzeniom. Tak między innymi powstała zasada audiatur et altera pars, która legła u podstaw procesu kontradyktoryjnego. Wysłuchaj także drugiej strony. Dzisiaj, bogatsi o szereg eksperymentów dot. tzw. efektu zakotwiczenia poznawczego, moglibyśmy powiedzieć: wysłuchaj przede wszystkim drugiej strony. Wersja przedstawiona bowiem przez „stronę pierwszą”, kimkolwiek by nie była (powodem cywilnym, oskarżycielem) stanie się bowiem, mniej bądź bardziej uświadomionym punktem odniesienia dla wyrażanych sądów. Tej zasadzie jednak daleko od powszechnego zastosowania. Jednym z reliktów sformalizowanych postępowań, gdzie zasada ta nie do końca się przyjęła, jest tzw. niezależny biegły. Jego procesową istotą jest to, że organ, którego zadaniem jest rozstrzygnięcie sporu i który potrzebuje zasięgnąć opinii specjalisty, wyznacza go wedle własnego uznania, najczęściej posługując się przy tym jakąś, mniej bądź bardziej oficjalną listą biegłych, specjalistów w danej dziedzinie. Taki biegły w założeniu ma być bezstronny, czego gwarancją jest to, że praca nie jest mu zlecana przez żądną ze stron i żadna ze stron nie wynagradza go za przygotowaną opinię. Ale jest mu niestety zlecana przez sąd albo, co gorsza organ, który jest de facto stroną sporu. I tak w uproszczeniu możemy przyjąć, że mamy dwa rodzaje biegłych. Ci z tzw. listy, zrobią wszystko aby organ zlecający zadowolić swoją opinią i sposobem jej prezentacji. To bowiem będzie gwarantem dalszych zleceń. W pewien sposób stają się „zakładnikami listy”. Ci spoza listy (a czasami trzeba niestety i takich powołać) zrobią jak najmniej. Szanse na dalsze zlecenia są bowiem nikłe. Trzeba zatem, zgodnie z podstawową zasadą prakseologii, nie narobić się, a zarobić. Do dzisiaj z lubością wspominam biegłych, którzy zmuszeni do kolejnego, pisemnego ustosunkowywania się do zgłaszanych zarzutów, stwierdzili, że nie będą tego czynić gdyż „są na to zbyt biedni”. W krytycznym podejściu do takich opinii nie pomaga ukształtowana od lat linia orzecznicza, która nakazuje sądom i organom niewolniczo trzymać się wydanych opinii. Sąd, który nabierze wątpliwości, co do rzetelności lub bezstronności przedstawionej mu opinii może w zasadzie wyłącznie zadecydować o powołaniu innego biegłego i powtórzyć procedurę od początku. Pal licho, jeśli mamy do czynienia ze sporem cywilnym gdzie koszty poniosą strony. Gorzej, gdy chodzi o procedurę karną lub administracyjną. Trzeba przekonać dyrektora finansowego do wyłożenia kolejnych środków na nową opinię, a czasami nawet zorganizować kolejny przetarg. Któż będzie taki zapalczywy w dochodzeniu do prawdy?
Czy można inaczej? Ostatnie moje doświadczenia z międzynarodowym arbitrażem w Wiedniu, pokazały że tak. Stosowana tamże procedura (UNICITRAL) pozwala bowiem na to, aby każda ze spierających się stron, wyznaczyła swojego biegłego. Trybunał arbitrażowy, co do zasady nie będzie zajmował się poszukiwaniem stosownych specjalistów. To strony same wiedzą najlepiej, kto jest specjalistą w danej dziedzinie. Wyznaczeni biegli, jak nietrudno się domyślić przedstawiają całkowicie stronnicze opinie, wyłuskując z masy danych wszystkie te okoliczności, które przemawiają na rzecz tezy wspieranej przez zlecającego. Każdy z nich jednak musi być przygotowany zarówno do obrony własnej opinii przed zarzutami innego specjalisty jak i do stawiania zarzutów koledze po fachu. I powinien to robić skutecznie, bo za to płaci mu klient. Trybunał słucha i wyrabia sobie opinię. O dziwo, procedura ta działa także i wtedy, kiedy końcowa opinia musi przedstawić określone wyliczenie (np. wysokość szkody). Trybunał nie musi bowiem niewolniczo polegać na końcowej kwocie, ale znając zastosowany algorytm, może dokonać własnych wyliczeń (i często to robi).
Nie bójmy się krytycznie oceniać wiedzy eksperckiej. W kontradyktoryjnym sporze wychodzą braki w wiedzy, arbitralność założeń i zwykłe błędy w rozumowaniu. Parafrazując mowę pogrzebową Peryklesa: Choć tylko nieliczni mogą zajmować się daną specjalnością, wszyscy jesteśmy zdolni ją oceniać.[1]
Aby zastosować podobny model w procedurze cywilnej, w zasadzie nie potrzeba nawet zmian legislacyjnych. Ustawa nie zakazuje bowiem sędziemu powołania kilku biegłych i to tych, których wskażą strony. Większym problemem byłoby wydawanie orzeczenia, które nie byłoby w całości oparte na jednej z opinii. Tu bowiem trzeba trochę odwagi sędziego w przełamaniu nieszczęśliwej linii orzeczniczej. Sprawa wygląda gorzej w procedurze karnej lub administracyjnej. Ani prokurator, ani organ administracji, które są de facto stronami sporu, nie będą bowiem zainteresowani powoływaniem biegłych wskazanych przez strony. Chyba, że zmusi ich do tego ustawodawca, nakazując traktowanie opinii biegłego tzw. „prywatnego” i powołanego przez organ, w taki sposób.



[1] Choć tylko nieliczni mogą zajmować się polityką, wszyscy jesteśmy zdolni ją oceniać. Obszerne fragmenty mowy pogrzebowej Peryklesa cytuje K.R. Popper w: Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie, skąd zaczerpnąłem ten cytat (Wydawnictwo Naukowe PWN 2006, t.I s.237).

czwartek, 5 kwietnia 2012

Jestem programowym antypozytywistą.


 Nie chodzi o to, rzecz jasna, że nie podoba mi się literatura okresu pozytywizmu. Chodzi mi o pewną szkołę w filozofii prawa, którą określa się mianem pozytywizmu, a która, śmiem twierdzić, silnie zakorzeniła się w świadomości współczesnych prawników i urzędników, czy też szerzej, wszystkich, którzy z prawem muszą albo chcą mieć do czynienia. Absolwenci prawa wiedzą o co chodzi. Rzecz ujmując obrazowo: Czym jest prawo? Prawo to wola suwerena, w naszym przypadku wola ludu wyrażona przez jego reprezentantów zgromadzonych w parlamencie. Istnieje zatem taki akt zbiorowy, który jest ekspresją owej woli, i który po jego wyrażeniu i oznajmieniu w stosowny, przyjęty sposób, staje się prawem. Jeszcze inaczej: Prawo to ustawa, rozporządzenie wykonawcze, zarządzenie, uchwała władz lokalnych itp. Co robi zatem sędzia? Stosuje prawo. Jest ustami ustawy. Klasyczny schemat, który znajdziemy bodaj w każdym podręczniku do prawoznawstwa wyróżnia tzw. stosowanie prawa: ustalenie stanu faktycznego, wykładania prawa dokonana zgodnie z regułami wykładni oraz subsumpcja ustalonego stanu pod normę abstrakcyjną w rozstrzygnięciu in concreto – czyli w wyroku sądu. Czyż to nie oczywiste? No właśnie nie. Co gorsza głęboko błędne, niesłuszne i prowadzące do orzeczeń, odbieranych jako intuicyjnie niesprawiedliwe. Dlaczego taki wyrok a nie inny? Bo takie mamy prawo (czytaj: ustawę). Sędzia, zredukowany do roli robocopa je tylko stosuje. Nie ma biedak innego wyjścia.
Z mojego punktu widzenia to oczywista bzdura. Wiedzą o tym ci wszyscy, którzy doświadczyli szerokiej i prawotwórczej działalności sądów (jakiś taki ten wyrok wyszedł, że jakkolwiek nie czytać owego prawa, to chyba jest z nim sprzeczny). Wiedzą też i ci, którzy odkryli takie przepisy ustawy, które jakoś się nie przyjęły i nikt ich nie stosuje (nie brakuje takich w systemie prawnym). Wiedzą także i ci, którzy próbowali stosować zalecane reguły wykładni prawa, i odkrywali że nawet ich konsekwentne i spójne stosowanie prowadzi do szeregu rozbieżnych wyników (gdzie dwóch prawników tam trzy rozbieżne opinie). Szczególnie ciekawym przykładem jest tu kodeks rodzinny i opiekuńczy, który ze względów politycznych wprowadzono onegdaj identyczny w Polsce i w ówczesnej Czechosłowacji. Pomysł niestety się nie udał. Orzecznictwo sądów było na tyle rozbieżne, że rychło okazało się, że oba państwa mają te same ustawy, ale różne prawo rodzinne.
Na koniec warto nadmienić, że od czasów pierwszych prób skonstruowania tzw. logiki modalnej i deotycznej, czyli od czasów Arystotelesa, nikomu nie udało się stworzyć sprawnego systemu logiki zdań wyrażających prawa i obowiązki, tak aby można było przeprowadzać sprawne wnioskowania (czytaj: wykładnię). Zatem te, które faktycznie są dokonywane i których ślady znajdziemy w uzasadnieniach wyroków sądów albo w opiniach prawnych, są złudzeniem, żeby nie powiedzieć mocniej, oszustwem.
Dlatego właśnie jestem antypozytywistą i bardzo się irytuję, kiedyś jakiś nieopierzony, nawiedzony prawnik, pozytywista usiłuje dokonać swojej, jedynie słusznej wykładni ustawy.
Czym zatem jest prawo? O tym będzie osobny post.:)