Ronald Coese otrzymał nagrodę nobla z ekonomii za esej
właśnie pod takim tytułem. Zadał sobie pytanie, którego nie zadał sobie przed
nim nikt z klasycznych ekonomistów. Dlaczego właściwie istnieją firmy? Na
doskonale funkcjonującym rynku organizacja taka właściwie nie byłaby potrzebna,
a w każdym razie klasyczne zasady ekonomii Ricardy nie przewidywały jej
istnienia. Konsumenci i producenci usług i towarów (poszczególne jednostki) w
zasadzie mogłyby wykonywać przypisane im fragmenty działalności bez
konieczności tworzenia systemu organizacyjnego jakim jest firma. Mozolnie
przepytując kolejnych przedsiębiorców i przyglądając się ich pracy Coese
sformułował do dziś obowiązującą hipotezę kosztów transakcyjnych – kosztów
które towarzyszą każdej transakcji na rynku. Chociaż utworzenie i utrzymanie
firmy jest kosztowne to i tak w rachunku zagregowanym prowadzi ono do obniżenia
tych kosztów. Zamiast mozolnie poszukiwać szewca, który gotów byłby uszyć nam
buty których oczekujemy, oraz poszukiwać właściwego dostawę materiałów na owe
buty możemy po prostu udać się do sklepu, gdzie będziemy mogli wybrać spośród
całej gamy dostępnych modeli, albo jeszcze lepiej, do galerii handlowej gdzie
sklepów tych będzie cała gama.
Ten prosty mechanizm kosztów transakcyjnych doprowadził
jednak do powstania konstruktu, który w przestrzeni społecznej zaczął żyć
własnym życiem, a nawet uzyskał zestaw cech typowych dla odrębnego bytu, co
gorsza silnie spersonalizowanego. Firma ma swoją misję, cel, osobowość, kulturę,
dynamikę rozwoju, energię wewnętrzną itp. Język ekonomistów i menadżerów nie
ujawnia w żaden sposób tej podstawowej roli przedsiębiorstwa jaką jest redukcja
kosztów transakcyjnych. Szczególnie uderzające jest to w sformułowaniach
wskazujących na silny emocjonalny stosunek rozmówcy do firmy („To była dobra
firma, szkoda że ją tak zmarnowali.”) albo w pytaniach typu: A jak tam u was w
firmie? To pytanie, zadane mi ostatnio, w istocie dotyczy, jak należy mniemać
wyników finansowych, i przy nim na chwilę się zatrzymam.
Potocznym wskaźnikiem, że w firmie dzieje się dobrze, są
dobre wyniki finansowe. „Dobre” nie oznacza tylko, że firma wykazuje zysk netto
i dodatni cash flow, ale przede
wszystkim że wykazuje się stosowną dynamiką wzrostu tychże. W firmie nie dzieje
się dobrze, jeśli zysk roku bieżącego jest niższy od zysku roku poprzedniego.
Magię tych cyferek oraz ich zwodniczość pokażę na trzech, dość oczywistych
przykładach.
1.
Wyobraźmy sobie niezadłużoną spółkę ABC, która
generuje 1 mln zł przychodów i 100 tys. zł zysku netto rocznie. Jednak w danym
roku, zaciągnęła dług na kwotę 10 mln zł za który kupiła inną spółkę generującą
10 mln zł przychodów i 1 mln zł zysku netto rocznie. W ciągu roku nastąpiła tu
gigantyczna zmiana na korzyść. Spółka osiąga teraz przychody w wys. 11 mln zł i
zysk netto 1.100 tys zł. Niepokoi tylko pytanie o tożsamość spółki ABC. Wydaje
się bowiem, że po takiej akwizycji to w zasadzie zupełne inne przedsiębiorstwo.
2.
Wyobraźmy sobie inną spółkę inwestycyjną SI,
która zakupiła akcje spółki ABC przed połączeniem. W swoim bilansie wyceni je
metodą dochodową i pokaże że są one warte np. 700.000 zł (wskaźnik cena / zysk
= 7). Po połączeniu jednak pokaże ich wartość, wyliczoną tym samym wskaźnikiem
na kwotę 7.700 tys. zł. SI wykaże zatem wzrost zysku netto rok do roku o kwotę
7 mln zł. Jeśli SI jest w portfelu funduszu inwestycyjnego, który stosuje
podobne metody wyceny, to jego zyski netto urosną jeszcze bardziej. Na rynku
niby nic się nie zmieniło. Nie zredukowaliśmy żadnych kosztów transakcyjnych,
żaden akcjonariusz nie otrzymał pokaźnej dywidendy, a mimo to kilka firm pokazało
fantastyczne wzrosty wyników finansowych.
3.
Przykład trzeci dotyczy firmy, którą mam okazję
zarządzać i o którą to ostatnio mnie zapytano. Najprościej można by
odpowiedzieć w sposób wskazany powyżej i podać o ile rok do roku rosną
przychody ze sprzedaży i o ile rośnie zysk brutto. Tyle tylko, że w spółce
gdzie współwłaściciele na równi z pracownikami świadczą tzw. usługi
profesjonalne taka informacja jest bezużyteczna. Czym więcej osób świadczących
usługi tym większe przychody. Czym więcej zaś współwłaścicieli tym lepszy wynik
finansowy. To co się faktycznie liczy to to, ile zarobił każdy ze
współwłaścicieli z osobna (i czy jego dochód wzrósł czy zmalał), i czy się przy
tym musiał dużo narobić (nie sztuka się narobić i zarobić). Innymi słowy ile
kosztowała godzina jego pracy i jaka ew. część z tego przychodu przypadła na
koszty ogólne. Można też szerzej zapytać, ile zarobili pracownicy w tej spółce,
którzy tym samym wchodzą w krąg tzw. interesariuszy przedsiębiorstwa oraz na
ile przedsiębiorstwo to było konkurencyjne na rynku (na ile zredukowało owe
koszty transakcyjne).
Powyższe przykłady uświadamiają, że firma, tak jak opisał to
Coese, jest tylko punktem pośredniczącym pomiędzy uczestnikami rynku. Firma
spełnia swoją rolę reduktora kosztów transakcyjnych gdy ma wielu klientów,
którzy postrzegają ją jako atrakcyjną cenowo na rynku oraz gdy jej
współwłaściciele zarabiają na szeroko rozumianej dywidendzie. Dywidenda czy
wypłaty z zysku powinny być co do zasady wskaźnikiem efektywności
organizacyjnej. Czynienie z firmy odrębnego bytu, silnie spersonalizowanego,
uruchamia szczególne pokłady naszych emocji i rychło prowadzi do spekulacyjnych
baniek.
Na koniec istotne zastrzeżenia. Nie chciałbym aby powyższe
przykłady zostały zinterpretowany jako argument przeciwko analizie finansowej przedsiębiorstwa,
albo przeciwko wycenom metodą dochodową. W zasadzie dokonując oceny firmy, czy
określonego sektora gospodarki nie dysponujemy żadnym innym narzędziem poza analizą
finansową opartą niejednokrotnie o dane szacunkowe lub statystyczne. Próby ocen
intuicyjnych („To dobra firma bo wszyscy się w niej dobrze czujemy”) są skazane
na porażkę, podobnie jak intuicyjna, emocjonalna ocena czy interpretacja bardzo
prostych wskaźników finansowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz