W 1899 r. w Stanach Zjednoczonych ukazuje się
jedno z ważniejszych dzieł w historii myśli ekonomicznej, Theory of the Leisure Class; An Economic Study of Institution.[1]
Thorstein Veblen, ekscentryczny naukowiec i autor tego dzieła, przyrównuje w
niej ówczesną klasę próżniaczą do drapieżników i barbarzyńców. Do klasy tej
zaliczy wszystkich tych, którzy zamiast zajmować produkcją dóbr użytecznych dla
społeczeństwa, „produkują” głównie pieniądze – czyli swój własny zysk. Na czele
oczywiście stoją wszyscy finansiści i bankierzy. Ale do klasy tej zaliczają się
także, przynajmniej niektórzy usługodawcy, jak np. prawnicy. Analiza ta na
ówczesne czasy wywołała sporą sensację. Ci, którzy powszechnie uważani byli za
elitę społeczeństwa, za jego motor rozwoju, tym razem potraktowani zostali jako
jego pasożyty i sabotażyści. Co gorsza, pewien styl życia przyjęty przy owych
próżniaków, został narzucony całemu społeczeństwu, które uznało go za
najbardziej godny pożądania. Wyrazem tego była ostentacyjna konsumpcja, zestaw „magicznych”
rytuałów, stosowany tytularz itp. Wydaje się, że analizy te nie do końca były
trafione. Veblen nie doceniał roli usług profesjonalnych w poprawie
efektywności produkcji. Nie rozumiał też znaczenia instytucji takich jak wymiar
sprawiedliwości czy uczestniczący w nim prawnicy, dla zachowania określonego porządku
społecznego i jego modyfikowania w sposób ewolucyjny, a nie rewolucyjny. Niemniej
jego ostry język przychodzi na myśl ilekroć mam okazję uczestniczyć w rytualnym
obrzędzie jakim jest rozprawa sądowa (a osobliwie rozprawa karna), na której
pojawia się nieprzygotowany do sprawy prokurator (bo właśnie zastąpił kolegę),
równie nieprzygotowany aplikant albo nawet adwokat, oraz sędzia, z którego wypowiedzi
można wnioskować, że nie przeczytał akt (co samo w sobie nie jest złe, bo
przynajmniej nie zakotwiczy się na materiale przedstawionym przez
oskarżyciela). Od razu zastrzegę się w dwóch kwestiach: Po pierwsze, świadomie
nie zajmując się sprawami karnymi, doświadczam tego spektaklu niezwykle rzadko.
Po drugie, bez wątpienie dokonała się tu ostatnimi czasy (tj. na przestrzeni ostatnich
10 lat) ogromna zmiana na plus. Powszechne korzystanie z pomocy obrońców, ich
rosnąca dzięki szerszemu otwarciu tego zawodu liczba, oraz świadomość prawna
klientów, znakomicie wpływają na poprawę jakości usług, ale także na poprawę funkcjonowania
sądów. Nadal jednak takie spektakle próżniactwa nie należną do rzadkości. Osobliwie
w sprawach karnych. Mam nieodparte wrażenie, że sprawy te bardziej „się dzieją”
niż są świadomie reżyserowane przez uczestników. Dominuje niechęć do
przygotowywania choćby namiastki strategii procesowej przed rozpoczęciem
przewodu, głęboka awersja do słowa pisanego (pomimo formalnej możliwości nigdy
nie spotkałem się z odpowiedzią obrońcy na akt oskarżenia), i niestety często ignorancja
w zakresie obowiązujących przepisów prawnych, połączona z nadmierną pewnością siebie.
Jak u Veblena, temu wszystkiemu towarzyszy rzesza „magicznych” rytów, gestów i
zachowań, które obowiązują nie tylko w trakcie rozprawy sądowej, ale także, a może
przede wszystkim w kuluarach sądu. Próżniactwo połączone z rytualizmem jest tu
udziałem wszystkich tzw. profesjonalnych uczestników tego obrzędu. Uczynię tu jednak
pewien wyjątek. Rozmawiając ostatnio z sędzią sądu dyscyplinarnego przy jednej
z izb adwokackich w kraju, dopytywałem o statystyki wpływu spraw. Tak jak
zwykle dominują sprawy wszczynane na skutek zawiadomień sądów i organów wymiaru
sprawiedliwości. Jest także liczna i rosnąca grupa skarg klientów, którzy próżniactwem
swoich pełnomocników poczuli się dotknięci na tyle, że zdecydowali się na
interwencję u rzecznika dyscyplinarnego. Niektóre spośród tych spraw bywają
rażąco oczywiste. Adwokat, który przyjmuje klienta i sprawę do prowadzenia, inkasuje
zaliczkę na poczet tejże, po czym przez kilka miesięcy nie robi nic. Znamienna
jednak jest w tej grupie nadreprezentacja adwokatów, którzy zostali wpisani na
listę po przejściu z prokuratury. Jeśli statystyka ta jest prawdziwa, to pole
do spekulacji jest ogromne. Chyba nie wierzę jednak w to, że prokuratura jako
instytucja, cechowałaby się jakąś szczególną siłę demoralizacyjną (przy wszystkich
zastrzeżeniach ustrojowych do tejże). Raczej skłonny byłbym podejrzewać, że szczególna
jest grupa tych, którzy zdecydowali się na odejście z prokuratury. Co ich do
tego skłoniło? Może jakaś szczególna nadzieja na to, że ich próżniactwo będzie
mogło znaleźć szersze i bardziej popłatne ujście w zawodzie, który tak właśnie
postrzegali? Obserwacja mojego rozmówcy była brutalna. Niezależnie od
aktywności rzecznika i sądu dyscyplinarnego, raczej w dłuższej niż krótszej
perspektywie, tej rodzaj próżniactwa weryfikuje rynek. Ci adwokaci tracą klientów
i zmuszeni są zamykać kancelarię, szukając czasami powrotu do swojego
pierwotnego zawodu. Veblen w rynek nie wierzył. Wierzył natomiast Alfred
Marshall i to jego analizy przedsiębiorstwa legły u podstaw współczesnej
mikroekonomii.
[1] Jest też polskie tłumaczenie tego dzieła pod tytułem Teoria klasy próżniaczej, ostatnio wydane przez Wydawnictwo MUZA w
2008 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz