wtorek, 10 kwietnia 2012

Niezależny biegły sądowy to niebezpieczna fikcja


Niektórzy ekonomiści behawioralni prowadzący szereg eksperymentów nad przewidywalnie irracjonalnymi zachowaniami człowieka przy dokonywaniu rynkowych wyborów, postrzegają nas jako dość proste mechanizmy. Zestaw odpowiednio dobranych bodźców plus eksperymentalnie ugruntowana wiedza na temat ewolucyjnie uwarunkowanych preferencji, powinna zapewnić społecznym inżynierom pożądany efekt. Tak w istocie działają specjaliści od marketingu. (bliżej zainteresowanym polecam ostatnio przetłumaczone książki Dana Ariely). Nie podzielam tego optymizmu poznawczego, niemniej przyglądając się wynikom takich eksperymentów można pozbyć się wielu, głęboko zakorzenionych złudzeń na temat tego, co w istocie motywuje nas do działania i co ważne, jakiego działania. Zanim Kahneman i Tversky zapoczątkowali swoje, przełomowe w tym względzie badania, lata doświadczeń pozwoliły na wypracowanie pewnych praktyk, wychodzących na przeciw naszym poznawczym uprzedzeniom. Tak między innymi powstała zasada audiatur et altera pars, która legła u podstaw procesu kontradyktoryjnego. Wysłuchaj także drugiej strony. Dzisiaj, bogatsi o szereg eksperymentów dot. tzw. efektu zakotwiczenia poznawczego, moglibyśmy powiedzieć: wysłuchaj przede wszystkim drugiej strony. Wersja przedstawiona bowiem przez „stronę pierwszą”, kimkolwiek by nie była (powodem cywilnym, oskarżycielem) stanie się bowiem, mniej bądź bardziej uświadomionym punktem odniesienia dla wyrażanych sądów. Tej zasadzie jednak daleko od powszechnego zastosowania. Jednym z reliktów sformalizowanych postępowań, gdzie zasada ta nie do końca się przyjęła, jest tzw. niezależny biegły. Jego procesową istotą jest to, że organ, którego zadaniem jest rozstrzygnięcie sporu i który potrzebuje zasięgnąć opinii specjalisty, wyznacza go wedle własnego uznania, najczęściej posługując się przy tym jakąś, mniej bądź bardziej oficjalną listą biegłych, specjalistów w danej dziedzinie. Taki biegły w założeniu ma być bezstronny, czego gwarancją jest to, że praca nie jest mu zlecana przez żądną ze stron i żadna ze stron nie wynagradza go za przygotowaną opinię. Ale jest mu niestety zlecana przez sąd albo, co gorsza organ, który jest de facto stroną sporu. I tak w uproszczeniu możemy przyjąć, że mamy dwa rodzaje biegłych. Ci z tzw. listy, zrobią wszystko aby organ zlecający zadowolić swoją opinią i sposobem jej prezentacji. To bowiem będzie gwarantem dalszych zleceń. W pewien sposób stają się „zakładnikami listy”. Ci spoza listy (a czasami trzeba niestety i takich powołać) zrobią jak najmniej. Szanse na dalsze zlecenia są bowiem nikłe. Trzeba zatem, zgodnie z podstawową zasadą prakseologii, nie narobić się, a zarobić. Do dzisiaj z lubością wspominam biegłych, którzy zmuszeni do kolejnego, pisemnego ustosunkowywania się do zgłaszanych zarzutów, stwierdzili, że nie będą tego czynić gdyż „są na to zbyt biedni”. W krytycznym podejściu do takich opinii nie pomaga ukształtowana od lat linia orzecznicza, która nakazuje sądom i organom niewolniczo trzymać się wydanych opinii. Sąd, który nabierze wątpliwości, co do rzetelności lub bezstronności przedstawionej mu opinii może w zasadzie wyłącznie zadecydować o powołaniu innego biegłego i powtórzyć procedurę od początku. Pal licho, jeśli mamy do czynienia ze sporem cywilnym gdzie koszty poniosą strony. Gorzej, gdy chodzi o procedurę karną lub administracyjną. Trzeba przekonać dyrektora finansowego do wyłożenia kolejnych środków na nową opinię, a czasami nawet zorganizować kolejny przetarg. Któż będzie taki zapalczywy w dochodzeniu do prawdy?
Czy można inaczej? Ostatnie moje doświadczenia z międzynarodowym arbitrażem w Wiedniu, pokazały że tak. Stosowana tamże procedura (UNICITRAL) pozwala bowiem na to, aby każda ze spierających się stron, wyznaczyła swojego biegłego. Trybunał arbitrażowy, co do zasady nie będzie zajmował się poszukiwaniem stosownych specjalistów. To strony same wiedzą najlepiej, kto jest specjalistą w danej dziedzinie. Wyznaczeni biegli, jak nietrudno się domyślić przedstawiają całkowicie stronnicze opinie, wyłuskując z masy danych wszystkie te okoliczności, które przemawiają na rzecz tezy wspieranej przez zlecającego. Każdy z nich jednak musi być przygotowany zarówno do obrony własnej opinii przed zarzutami innego specjalisty jak i do stawiania zarzutów koledze po fachu. I powinien to robić skutecznie, bo za to płaci mu klient. Trybunał słucha i wyrabia sobie opinię. O dziwo, procedura ta działa także i wtedy, kiedy końcowa opinia musi przedstawić określone wyliczenie (np. wysokość szkody). Trybunał nie musi bowiem niewolniczo polegać na końcowej kwocie, ale znając zastosowany algorytm, może dokonać własnych wyliczeń (i często to robi).
Nie bójmy się krytycznie oceniać wiedzy eksperckiej. W kontradyktoryjnym sporze wychodzą braki w wiedzy, arbitralność założeń i zwykłe błędy w rozumowaniu. Parafrazując mowę pogrzebową Peryklesa: Choć tylko nieliczni mogą zajmować się daną specjalnością, wszyscy jesteśmy zdolni ją oceniać.[1]
Aby zastosować podobny model w procedurze cywilnej, w zasadzie nie potrzeba nawet zmian legislacyjnych. Ustawa nie zakazuje bowiem sędziemu powołania kilku biegłych i to tych, których wskażą strony. Większym problemem byłoby wydawanie orzeczenia, które nie byłoby w całości oparte na jednej z opinii. Tu bowiem trzeba trochę odwagi sędziego w przełamaniu nieszczęśliwej linii orzeczniczej. Sprawa wygląda gorzej w procedurze karnej lub administracyjnej. Ani prokurator, ani organ administracji, które są de facto stronami sporu, nie będą bowiem zainteresowani powoływaniem biegłych wskazanych przez strony. Chyba, że zmusi ich do tego ustawodawca, nakazując traktowanie opinii biegłego tzw. „prywatnego” i powołanego przez organ, w taki sposób.



[1] Choć tylko nieliczni mogą zajmować się polityką, wszyscy jesteśmy zdolni ją oceniać. Obszerne fragmenty mowy pogrzebowej Peryklesa cytuje K.R. Popper w: Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie, skąd zaczerpnąłem ten cytat (Wydawnictwo Naukowe PWN 2006, t.I s.237).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz