Niektórzy ekonomiści
behawioralni prowadzący szereg eksperymentów nad przewidywalnie irracjonalnymi
zachowaniami człowieka przy dokonywaniu rynkowych wyborów, postrzegają nas jako
dość proste mechanizmy. Zestaw odpowiednio dobranych bodźców plus
eksperymentalnie ugruntowana wiedza na temat ewolucyjnie uwarunkowanych preferencji,
powinna zapewnić społecznym inżynierom pożądany efekt. Tak w istocie działają
specjaliści od marketingu. (bliżej zainteresowanym polecam ostatnio
przetłumaczone książki Dana Ariely). Nie podzielam tego optymizmu poznawczego,
niemniej przyglądając się wynikom takich eksperymentów można pozbyć się wielu,
głęboko zakorzenionych złudzeń na temat tego, co w istocie motywuje nas do
działania i co ważne, jakiego działania. Zanim Kahneman i Tversky zapoczątkowali
swoje, przełomowe w tym względzie badania, lata doświadczeń pozwoliły na
wypracowanie pewnych praktyk, wychodzących na przeciw naszym poznawczym
uprzedzeniom. Tak między innymi powstała zasada audiatur et altera pars, która legła u podstaw procesu kontradyktoryjnego.
Wysłuchaj także drugiej strony. Dzisiaj,
bogatsi o szereg eksperymentów dot. tzw. efektu zakotwiczenia poznawczego, moglibyśmy
powiedzieć: wysłuchaj przede wszystkim
drugiej strony. Wersja przedstawiona bowiem przez „stronę pierwszą”,
kimkolwiek by nie była (powodem cywilnym, oskarżycielem) stanie się bowiem,
mniej bądź bardziej uświadomionym punktem odniesienia dla wyrażanych sądów. Tej
zasadzie jednak daleko od powszechnego zastosowania. Jednym z reliktów
sformalizowanych postępowań, gdzie zasada ta nie do końca się przyjęła, jest
tzw. niezależny biegły. Jego procesową istotą jest to, że organ, którego
zadaniem jest rozstrzygnięcie sporu i który potrzebuje zasięgnąć opinii
specjalisty, wyznacza go wedle własnego uznania, najczęściej posługując się
przy tym jakąś, mniej bądź bardziej oficjalną listą biegłych, specjalistów w
danej dziedzinie. Taki biegły w założeniu ma być bezstronny, czego gwarancją
jest to, że praca nie jest mu zlecana przez żądną ze stron i żadna ze stron nie
wynagradza go za przygotowaną opinię. Ale jest mu niestety zlecana przez sąd
albo, co gorsza organ, który jest de facto stroną sporu. I tak w uproszczeniu
możemy przyjąć, że mamy dwa rodzaje biegłych. Ci z tzw. listy, zrobią wszystko
aby organ zlecający zadowolić swoją opinią i sposobem jej prezentacji. To
bowiem będzie gwarantem dalszych zleceń. W pewien sposób stają się „zakładnikami
listy”. Ci spoza listy (a czasami trzeba niestety i takich powołać) zrobią jak
najmniej. Szanse na dalsze zlecenia są bowiem nikłe. Trzeba zatem, zgodnie z
podstawową zasadą prakseologii, nie narobić się, a zarobić. Do dzisiaj z lubością
wspominam biegłych, którzy zmuszeni do kolejnego, pisemnego ustosunkowywania
się do zgłaszanych zarzutów, stwierdzili, że nie będą tego czynić gdyż „są na
to zbyt biedni”. W krytycznym podejściu do takich opinii nie pomaga ukształtowana
od lat linia orzecznicza, która nakazuje sądom i organom niewolniczo trzymać
się wydanych opinii. Sąd, który nabierze wątpliwości, co do rzetelności lub bezstronności
przedstawionej mu opinii może w zasadzie wyłącznie zadecydować o powołaniu innego
biegłego i powtórzyć procedurę od początku. Pal licho, jeśli mamy do czynienia
ze sporem cywilnym gdzie koszty poniosą strony. Gorzej, gdy chodzi o procedurę
karną lub administracyjną. Trzeba przekonać dyrektora finansowego do wyłożenia
kolejnych środków na nową opinię, a czasami nawet zorganizować kolejny
przetarg. Któż będzie taki zapalczywy w dochodzeniu do prawdy?
Czy można
inaczej? Ostatnie moje doświadczenia z międzynarodowym arbitrażem w Wiedniu,
pokazały że tak. Stosowana tamże procedura (UNICITRAL) pozwala bowiem na to,
aby każda ze spierających się stron, wyznaczyła swojego biegłego. Trybunał arbitrażowy,
co do zasady nie będzie zajmował się poszukiwaniem stosownych specjalistów. To
strony same wiedzą najlepiej, kto jest specjalistą w danej dziedzinie. Wyznaczeni
biegli, jak nietrudno się domyślić przedstawiają całkowicie stronnicze opinie,
wyłuskując z masy danych wszystkie te okoliczności, które przemawiają na rzecz
tezy wspieranej przez zlecającego. Każdy z nich jednak musi być przygotowany zarówno
do obrony własnej opinii przed zarzutami innego specjalisty jak i do stawiania
zarzutów koledze po fachu. I powinien to robić skutecznie, bo za to płaci mu
klient. Trybunał słucha i wyrabia sobie opinię. O dziwo, procedura ta działa
także i wtedy, kiedy końcowa opinia musi przedstawić określone wyliczenie (np.
wysokość szkody). Trybunał nie musi bowiem niewolniczo polegać na końcowej
kwocie, ale znając zastosowany algorytm, może dokonać własnych wyliczeń (i
często to robi).
Nie bójmy się krytycznie
oceniać wiedzy eksperckiej. W kontradyktoryjnym sporze wychodzą braki w wiedzy,
arbitralność założeń i zwykłe błędy w rozumowaniu. Parafrazując mowę pogrzebową
Peryklesa: Choć tylko nieliczni mogą zajmować się daną specjalnością, wszyscy jesteśmy
zdolni ją oceniać.[1]
Aby zastosować
podobny model w procedurze cywilnej, w zasadzie nie potrzeba nawet zmian
legislacyjnych. Ustawa nie zakazuje bowiem sędziemu powołania kilku biegłych i
to tych, których wskażą strony. Większym problemem byłoby wydawanie orzeczenia,
które nie byłoby w całości oparte na jednej z opinii. Tu bowiem trzeba trochę
odwagi sędziego w przełamaniu nieszczęśliwej linii orzeczniczej. Sprawa wygląda
gorzej w procedurze karnej lub administracyjnej. Ani prokurator, ani organ
administracji, które są de facto stronami sporu, nie będą bowiem zainteresowani
powoływaniem biegłych wskazanych przez strony. Chyba, że zmusi ich do tego
ustawodawca, nakazując traktowanie opinii biegłego tzw. „prywatnego” i
powołanego przez organ, w taki sposób.
[1]
Choć tylko nieliczni mogą zajmować się
polityką, wszyscy jesteśmy zdolni ją oceniać. Obszerne fragmenty mowy pogrzebowej
Peryklesa cytuje K.R. Popper w: Społeczeństwo
otwarte i jego wrogowie, skąd zaczerpnąłem ten cytat (Wydawnictwo Naukowe PWN
2006, t.I s.237).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz