Nie chodzi o to, rzecz jasna, że nie podoba mi się literatura
okresu pozytywizmu. Chodzi mi o pewną szkołę w filozofii prawa, którą określa się
mianem pozytywizmu, a która, śmiem twierdzić, silnie zakorzeniła się w
świadomości współczesnych prawników i urzędników, czy też szerzej, wszystkich,
którzy z prawem muszą albo chcą mieć do czynienia. Absolwenci prawa wiedzą o co
chodzi. Rzecz ujmując obrazowo: Czym jest prawo? Prawo to wola suwerena, w
naszym przypadku wola ludu wyrażona przez jego reprezentantów zgromadzonych w
parlamencie. Istnieje zatem taki akt zbiorowy, który jest ekspresją owej woli,
i który po jego wyrażeniu i oznajmieniu w stosowny, przyjęty sposób, staje się
prawem. Jeszcze inaczej: Prawo to ustawa, rozporządzenie wykonawcze,
zarządzenie, uchwała władz lokalnych itp. Co robi zatem sędzia? Stosuje prawo.
Jest ustami ustawy. Klasyczny schemat, który znajdziemy bodaj w każdym
podręczniku do prawoznawstwa wyróżnia tzw. stosowanie prawa: ustalenie stanu
faktycznego, wykładania prawa dokonana zgodnie z regułami wykładni oraz subsumpcja
ustalonego stanu pod normę abstrakcyjną w rozstrzygnięciu in concreto – czyli w wyroku sądu. Czyż to nie oczywiste? No
właśnie nie. Co gorsza głęboko błędne, niesłuszne i prowadzące do orzeczeń,
odbieranych jako intuicyjnie niesprawiedliwe. Dlaczego taki wyrok a nie inny?
Bo takie mamy prawo (czytaj: ustawę). Sędzia, zredukowany do roli robocopa je
tylko stosuje. Nie ma biedak innego wyjścia.
Z mojego punktu widzenia to oczywista
bzdura. Wiedzą o tym ci wszyscy, którzy doświadczyli szerokiej i prawotwórczej działalności
sądów (jakiś taki ten wyrok wyszedł, że jakkolwiek nie czytać owego prawa, to
chyba jest z nim sprzeczny). Wiedzą też i ci, którzy odkryli takie przepisy
ustawy, które jakoś się nie przyjęły i nikt ich nie stosuje (nie brakuje takich
w systemie prawnym). Wiedzą także i ci, którzy próbowali stosować zalecane reguły
wykładni prawa, i odkrywali że nawet ich konsekwentne i spójne stosowanie
prowadzi do szeregu rozbieżnych wyników (gdzie dwóch prawników tam trzy rozbieżne
opinie). Szczególnie ciekawym przykładem jest tu kodeks rodzinny i opiekuńczy,
który ze względów politycznych wprowadzono onegdaj identyczny w Polsce i w
ówczesnej Czechosłowacji. Pomysł niestety się nie udał. Orzecznictwo sądów było
na tyle rozbieżne, że rychło okazało się, że oba państwa mają te same ustawy,
ale różne prawo rodzinne.
Na koniec warto nadmienić, że od
czasów pierwszych prób skonstruowania tzw. logiki modalnej i deotycznej, czyli
od czasów Arystotelesa, nikomu nie udało się stworzyć sprawnego systemu logiki
zdań wyrażających prawa i obowiązki, tak aby można było przeprowadzać sprawne wnioskowania
(czytaj: wykładnię). Zatem te, które faktycznie są dokonywane i których ślady
znajdziemy w uzasadnieniach wyroków sądów albo w opiniach prawnych, są
złudzeniem, żeby nie powiedzieć mocniej, oszustwem.
Dlatego właśnie jestem
antypozytywistą i bardzo się irytuję, kiedyś jakiś nieopierzony, nawiedzony
prawnik, pozytywista usiłuje dokonać swojej, jedynie słusznej wykładni ustawy.
Czym zatem jest prawo? O tym będzie
osobny post.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz