czwartek, 5 kwietnia 2012

Jestem programowym antypozytywistą.


 Nie chodzi o to, rzecz jasna, że nie podoba mi się literatura okresu pozytywizmu. Chodzi mi o pewną szkołę w filozofii prawa, którą określa się mianem pozytywizmu, a która, śmiem twierdzić, silnie zakorzeniła się w świadomości współczesnych prawników i urzędników, czy też szerzej, wszystkich, którzy z prawem muszą albo chcą mieć do czynienia. Absolwenci prawa wiedzą o co chodzi. Rzecz ujmując obrazowo: Czym jest prawo? Prawo to wola suwerena, w naszym przypadku wola ludu wyrażona przez jego reprezentantów zgromadzonych w parlamencie. Istnieje zatem taki akt zbiorowy, który jest ekspresją owej woli, i który po jego wyrażeniu i oznajmieniu w stosowny, przyjęty sposób, staje się prawem. Jeszcze inaczej: Prawo to ustawa, rozporządzenie wykonawcze, zarządzenie, uchwała władz lokalnych itp. Co robi zatem sędzia? Stosuje prawo. Jest ustami ustawy. Klasyczny schemat, który znajdziemy bodaj w każdym podręczniku do prawoznawstwa wyróżnia tzw. stosowanie prawa: ustalenie stanu faktycznego, wykładania prawa dokonana zgodnie z regułami wykładni oraz subsumpcja ustalonego stanu pod normę abstrakcyjną w rozstrzygnięciu in concreto – czyli w wyroku sądu. Czyż to nie oczywiste? No właśnie nie. Co gorsza głęboko błędne, niesłuszne i prowadzące do orzeczeń, odbieranych jako intuicyjnie niesprawiedliwe. Dlaczego taki wyrok a nie inny? Bo takie mamy prawo (czytaj: ustawę). Sędzia, zredukowany do roli robocopa je tylko stosuje. Nie ma biedak innego wyjścia.
Z mojego punktu widzenia to oczywista bzdura. Wiedzą o tym ci wszyscy, którzy doświadczyli szerokiej i prawotwórczej działalności sądów (jakiś taki ten wyrok wyszedł, że jakkolwiek nie czytać owego prawa, to chyba jest z nim sprzeczny). Wiedzą też i ci, którzy odkryli takie przepisy ustawy, które jakoś się nie przyjęły i nikt ich nie stosuje (nie brakuje takich w systemie prawnym). Wiedzą także i ci, którzy próbowali stosować zalecane reguły wykładni prawa, i odkrywali że nawet ich konsekwentne i spójne stosowanie prowadzi do szeregu rozbieżnych wyników (gdzie dwóch prawników tam trzy rozbieżne opinie). Szczególnie ciekawym przykładem jest tu kodeks rodzinny i opiekuńczy, który ze względów politycznych wprowadzono onegdaj identyczny w Polsce i w ówczesnej Czechosłowacji. Pomysł niestety się nie udał. Orzecznictwo sądów było na tyle rozbieżne, że rychło okazało się, że oba państwa mają te same ustawy, ale różne prawo rodzinne.
Na koniec warto nadmienić, że od czasów pierwszych prób skonstruowania tzw. logiki modalnej i deotycznej, czyli od czasów Arystotelesa, nikomu nie udało się stworzyć sprawnego systemu logiki zdań wyrażających prawa i obowiązki, tak aby można było przeprowadzać sprawne wnioskowania (czytaj: wykładnię). Zatem te, które faktycznie są dokonywane i których ślady znajdziemy w uzasadnieniach wyroków sądów albo w opiniach prawnych, są złudzeniem, żeby nie powiedzieć mocniej, oszustwem.
Dlatego właśnie jestem antypozytywistą i bardzo się irytuję, kiedyś jakiś nieopierzony, nawiedzony prawnik, pozytywista usiłuje dokonać swojej, jedynie słusznej wykładni ustawy.
Czym zatem jest prawo? O tym będzie osobny post.:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz