czwartek, 4 sierpnia 2022

Teoria optymalnego opodatkowania, a zasłużony dochód

 

Jeśli wydaje Ci się, że pieniądze które zarabiasz słusznie ci się należą, to możesz być w błędzie. Zauważają to niektórzy ekonomiści i filozofowie. Nasz dochód (w tym także ten wydawać by się mogło najbardziej zasłużony, czyli wynagrodzenie za naszą pracę) jest pochodną szeregu okoliczność, na które w większości nie mamy żadnego wpływu. Wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment myślowy. Wyobraź sobie, że taką samą pracę wykonujesz w Bangladeszu. Ile wynosiłoby Twoje wynagrodzenie i czy w ogóle ktoś byłby chętny aby za nią zapłacić? Niemniej przekonanie o zasłużonym dochodzie jest jedną z naszych, powszechnie podzielanych intuicji moralnych, które mają silny wpływ na kształt systemu podatkowego, a jakakolwiek reforma która szłaby im w poprzek, miałaby wszelkie szanse na bojkot i porażkę.

Te intuicje moralne nie do końca odpowiadają teorii optymalnego opodatkowania opartej z grubsza na wiedzy ekonomicznej głównego nurtu. O co chodzi w tej ostatniej? Zakłada ona, że każdy z nas ma taka samą funkcję użyteczności (czyli w taki sam sposób cenimy sobie dobra, za które musimy zapłacić i nasz czas wolny), a różnimy się w naszej zdolności do zarabiania pieniędzy. Rząd ma określony cel dochodowy do zrealizowania tzn. jest pewne kwota wpływów podatkowych które powinny być osiągnięte. Dobrobyt społeczny będzie maksymalizowany jeśli w największym możliwym stopniu zaspakajać będziemy potrzeby obywateli, niezależnie od ich zdolności do zarabiania pieniędzy, a że funkcja użyteczności jest taka sama, to powinny być one zaspokojone w sposób co najmniej podobny. Powyższe oznacza, że ciężar płacenia podatków powinien w większym stopniu spocząć na tych bardziej uzdolnionych do zarabiania. Ponieważ, jednak nie wiemy którzy to są (zdolności są nieobserwowalne), w uproszczeniu opodatkowujemy bardziej tych lepiej zarabiających (dochody są obserwowalne). To jednak może być pułapką. Zbyt wysokie podatki powodują, że ci zdolniejsi, ograniczają swoje wysiłki aby zarabiać mniej. Zaczynają udawać, że są mniej zdolni. W konsekwencji maleje baza podatkowa i wpływy do budżetu. Rozwiązaniem jest poszukiwanie równowagi pomiędzy poziomem redystrybucji, a ekonomiczną efektywnością opodatkowania.

Ekonomiści chętnie stosowali by tą teorię powszechnie, wprowadzając konieczne poprawki co do detali, ale nie zmieniając ogólnej idei: ‘redystrybucja versus efektywność’. Na przeszkodzie stoją jednak nasze, trudne do przewalczenia sprawiedliwościowe intuicje. Oczywiście chętnie zgodzimy się na redystrybucje w kierunku osób z naturalnie ograniczonymi możliwości do podjęcia pracy (niepełnosprawni), ale już trudniej będzie nam tolerować wspieranie nierobów, którzy wybrali sobie określony tryb życia sprowadzający się do rozrywki i lenistwa. Zgodzimy się na wysokie opodatkowanie dziedzica wielkiej fortuny, żyjącego z odsetek od kapitału, ale już trudniej będzie nam opodatkować, być może zarabiającego te same pieniądze przedsiębiorcę, który doszedł do swojej fortuny od „pucybuta do milionera”. Ogólnie mamy tendencję do dzielenia dochodu który uzyskują ludzie na „zasłużony” i „niezasłużony” i nawet jeśli temu pierwszemu towarzyszy element nieco przypadkowego szczęścia (np. przedsiębiorca nie byłby milionerem gdyby nie niespodziewany rozwój technologii internetowej), to nie eliminuje on elementu zasługi. W przeciwieństwie do szczęścia samego w sobie (jak np. wygrana na loterii lub odziedziczenie fortuny). Kiedy Wielcy Reformatorzy Podatków, zapominają o tych intuicjach, to zaczynają tworzyć rozwiązania społecznie nieakceptowalne (jak np. bardzo lubiane przez ekonomistów, a znienawidzone przez społeczeństwa zachodnie, podatki majątkowe). Ale zestawienie tych dwóch teorii prowadzi do kilku interesujących postulatów (reformatorom pod rozwagę):

1.       Generalnie społeczeństwa tolerują podatki, które wiążę się ze społecznie szkodliwą konsumpcją lub dochodem ze społecznie szkodliwych źródeł (np. akcyza za paliwa zatruwające środowisko lub na wyroby tytoniowe).

2.       Tolerowane są daniny związane z korzystaniem z dóbr publicznych. Czym bardziej dane dobro jest wykorzystywane wraz ze wzrostem zamożności tym wyższa może być danina (np. opłaty za korzystanie z dróg publicznych).

3.       Transfery publiczne do osób mniej zamożnych są akceptowane w oparciu ogólne zasady altruizmu, czyli głównie z uwzględnieniem tych, którzy z przyczyn od siebie niezależnych nie są w stanie pokryć kosztów swojego utrzymania (emerytury, renty inwalidzkie, świadczenia na rzecz dzieci).

4.       Silnie progresywne opodatkowanie w grupie najbogatszych nie cieszy się takim poparciem społecznym, jakiego moglibyśmy oczekiwać patrząc na zasadę interesu. Odbieranie istotnej części dochodu ciężko pracującym, zaradnym przedsiębiorcom lub utalentowanym artystom jest sprzeczne z teorią zasługi.

5.       Dochody będące pochodną czystego szczęścia (wygrane w loteriach) mogą być opodatkowane wysoko.

6.       Dochody pasywne, niezarobione swoją pracę (zyski z kapitału) mogłoby być opodatkowane wyżej niż dochód z osobistej pracy.

7.       Społeczeństwa łatwiej tolerują podatek od spadku niż podatki majątkowe. Te drugie uważane są za podwójne opodatkowanie raz zarobionego i zaoszczędzonego dochodu.

8.       Łatwiej zaakceptować nam podatek od konsumpcji niż od dochodu.

Na koniec dwie uwagi. W dwóch powyższych punktach, teoria optymalnego opodatkowania zdecydowanie zatryumfowała. W wielu krajach dochody z wygranych w grach losowych, wbrew naszym sprawiedliwościowym intuicjom są opodatkowane nisko (w Polsce 10%). Podobnie nisko opodatkowane są pasywne dochody z kapitału (w Polsce 19%). W obu przypadkach racjonalność niskiego opodatkowania związana jest z efektywnością. Nadmierne opodatkowanie hazardu spycha go do szarej strefy, co prowadzi nie tylko do obniżenia bazy podatkowej, ale też szeregu negatywnych skutków społecznych. Podobnie w przypadku dochodów z kapitału, które historycznie były opodatkowane wysoko, aż ktoś odkrył, ze dla kapitału granice nie istnieją i jego wysokie opodatkowanie prowadzi do ograniczenia poziomu inwestycji. 

czwartek, 13 sierpnia 2020

Czy osoby o homoseksualnych preferencjach skazane są na wymarcie?

 

 Dla biologów utrzymywanie się na przestrzeni dziejów w populacji ludzkiej określonego odsetka osób o skłonnościach homoseksualnych, i to odsetka względnie stabilnego niezależnie od czasu i przestrzeni, jest pewną zagadką. Jeśli bowiem nasze preferencje seksualne są genetycznie zdeterminowane (a wiele wskazuje że tak jest) to osoby o skłonnościach homoseksualnych z założenia cechować się winny znacznie niższym prawdopodobieństwem spłodzenia potomstwa, a w konsekwencji szanse na genetyczne przeniesienie tej cechy w następnych pokoleniach powinny maleć aby w końcu zaniknąć. Jeśli tak się nie dzieje to może to oznaczać, że albo cecha ta jest powiązana z inną, silnie adaptacyjną lub że jej nosicielem genetycznym są kobiety, których do niedawna o preferencje nikt nie pytał. Gdyby tak było, to byłby to ciekawy przykład tego jak kulturowe uwarunkowania wpływają na selekcję genetyczną. Ortodoksyjna, patriarchalna kultura, związana także z kastowym podziałem społecznym wykształciła się prawdopodobnie ok. 12 tys. lat temu wraz z początkiem osadnictwa neolitycznego i uprawą roli gdzieś w rejonie „żyznego półksiężyca”, czyli obszaru rozciągającego się między Morzem Śródziemnym, a Zatoką Perską. Specyficzną cechą tej kultury był zestaw sztywnych reguł sprzyjających płodności. Ich pozostałością do dziś są żydowskie zwyczaje Niddach (zakaz zbliżania się do kobiety w okresie menstruacji i jakiś czas później), grzech Onana czy surowe traktowanie wszelkich nieheteroseksualnych praktyk. W takiej kulturze jakikolwiek coming out nie wchodził w grę. Ale w konsekwencji osoby o nieheteroseksualnych preferencjach, czy im się to podobało czy nie, przenosiły swój genotyp na kolejne pokolenia. W szczególności dotyczyło to kobiet.  

Kiedy jednak presja społeczna ustaje, kultura staje się bardziej otwarta na odmienności, pojawia się przestrzeń do tzw. samorealizacji, która w języku ewolucjonistów oznacza po prostu zwiększoną ekspresję własnego genotypu w prezentowanych, powtarzalnych zachowaniach lub preferencjach. Robert Plomin, w wydanej ostatnio przez Copernicus Center Press książce, Matryca. Jak DNA programuje nasze życie,  zauważa ten paradoks, że w im bardziej otwartym i egalitarnym społeczeństwie żyjemy, w tym większym stopniu nasze prezentowane i mierzalne cechy psychiczne wykazują korelację z genetycznym podłożem (ową matrycą). Jak się nad tym zastanowić chwilę, to nie jest to żaden paradoks. Uzdolniony Janko Muzykant, ma niewielki szansę na rozwój i realizację swoich pasji muzycznych w środowisku skrajanego ubóstwa jeszcze do niedawna zniewolonych chłopów pańszczyźnianych. Jego zdecydowanie mniej utalentowany kolega z dworu będzie być może uznany za zdolnego muzyka filharmonicznego, w którego edukację rodzice zainwestują sporo pieniędzy. Wraz jednak z rosnącym poziomem wolności obywatelskich i egalitaryzmem społecznym, to Janko Muzykant będzie miał szanse na muzyczną edukację i koncerty w filharmonii, a jego mniej utalentowany kolega będzie przygrywał do kotleta. Ale to także oznacza, że jeśli talent muzyczny jest jedną z cech decydujących o seksualnej atrakcyjności jego nosiciela, to istotnie zmieniają się także szanse prokreacyjne obu muzyków. Teraz bryluje Janko Muzykant, który do wybrania sobie atrakcyjnej partnerki nie musi posiadać wielomorgowego ziemskiego majątku i dworu. W otwartym i egalitarnym społeczeństwie, ze względu dobór płciowy zaczyna silnie wzrastać znaczenie cech uwarunkowanych genetycznie, a nie kulturowo. Ma to także swoje ciemne strony. Analiza portali randkowych ujawnia grupy użytkowników niemal całkowicie wykluczonych, pozbawionych szans na znalezienie jakiegokolwiek partnera seksualnego (czy też raczej partnerki seksualnej, gdyż głównie dotyczy to mężczyzn). W dawnych społecznościach pomogłaby im pozycja społeczna, zamożność rodziców i ograniczona liczba konkurentów. A tu znikąd nadziei.

Podobnie selektywny mechanizm może działać na nieheteroseksualne genotypy. Mając swobodę realizacji swojego programu DNA i ochronę prawną przed przymusową realizacją wzorców heteroseksualnych, najprawdopodobniej nie pozostawią po sobie potomstwa. O ile wszyscy z jakiś innych biologicznych powodów nie jesteśmy nosicielami tego programu, to w kolejnych pokoleniach przychodzących na świat w krajach rozwiniętej demokracji liberalnej, możemy mieć coraz mniej osób o homoseksualnych preferencjach.

Wniosek dla konserwatystów spod znaku Ordo Iuris: Chcecie mieć mniej osób LGBT+ w społeczeństwie to pozwólcie im na swobodną realizację ich programu DNA.

No chyba że dalej uważacie, że homoseksualizmu można się nauczyć i oduczyć ….

 

środa, 15 stycznia 2020

Bogactwo narodu czy narody bogatych ludzi? Problem zarobkowej imigracji


Bryan Caplan, amerykański ekonomista i jeden z najzagorzalszych zwolenników otwartych granic, zdecydował się na przedstawienie swoich argumentów w sposób najbardziej przystępny dla popularnego czytelnika, czyli poprzez komiks. „Open Borders. The Science and Ethics of Immigration” jest znakomitą lekturą podsumowującą to co na dzisiaj wiemy o skutkach zarobkowych migracji i to co możemy na ten temat powiedzieć z punktu widzenia etyki. Wydźwięk jest jednoznaczny. Niemiej Caplan stara się nadać narracji komiksowej ton argumentacyjny, mierząc się z różnymi, obecnymi w społecznym dyskursie zarzutami. Lektura szeregu prac ekonomicznych dotyczących tego zagadnienia nie pozostawia wątpliwości. Jak ujął to Michael Clemens, inny ekonomista, na chodniku leży bilion nie zarobionych dolarów, tylko dlatego, że obowiązująca polityka zamyka możliwość swobodnego zatrudniania imigrantów, czy też ich osiedlania się w krajach bogatszych. Ów bilion dolarów nie jest wymyślony ale policzony. Według metaanalizy Clemensa i tym samy według szacunków różnych ekonomistów, zniesienie barier migracyjnych prowadziłoby do wzrostu światowego PKB od 67% do 147% i drastycznej redukcji biedy w krajach rozwijających się. Czy są jakieś efekty negatywne? Nawet jeśli to są tak nieznaczne, że łatwo byłoby je skompensować. Ciężko znaleźć rzetelne badania które twierdziłyby coś innego.

      Co nas więc powstrzymuje?

      Adam Smith spierał się z merkantylistami o rozumienie bogactwa narodowego. Ci ostatni widzieli go bowiem w nadwyżce handlowej i zasobach złota. Jednak nawet Smithowi nie obce było kolektywistyczne myślenie o owym bogactwie. Oto mamy jakąś zbiorowość, oddzieloną od innych mniej lub bardziej wyraźnymi politycznymi granicami, być może także kulturowymi i językowymi, co do której sądzimy, że jak się bogaci to dobrze. To istotna różnica czy bogaci się zbiorowość jako całość, czy rośnie przeciętne bogactwo per capita, czy też indywidulane bogactwo każdego mieszkańca. Jeśli każdy pracujący w Polsce Ukrainiec zarabiać będzie o 10% mniej niż Polak o tych samych kwalifikacjach, ale trzykrotnie więcej niż na Ukrainie, a wynagrodzenie niektórych spośród rezydentów spadnie o 5%, to:
       1. Globalny dochód rezydentów spadnie,
       2.  Globalnych dochód wszystkich pracujących wzrośnie (bo jest więcej osób osiągający ten dochód),
       3.  Przeciętny dochód spadnie (średnia na osobę będzie niższa)
        4.  Indywidualny dochód drastycznie wzrośnie (poza grupą rezydentów którym nieznacznie spadnie).
Pominąwszy  przypadek trzeci, który jest w istocie statystycznym trikiem, tylko w przypadku pierwszym, gdzie podstawą naszych ocen będzie bogactwo narodowe liczone jako globalny dochód rezydentów (członków danego narodu zamieszkujących określone terytorium) i dochód każdego innego mieszkańca planety będziemy mieli za nic, moglibyśmy mieć uzasadnione prawo do sprzeciwiania się migracjom zarobkowym. Dla uproszczenia pomijam fakt, że większość analiz ekonomicznych wskazuje na szereg innych efektów, prowadzących do realnego bogacenie się także rezydentów.
Rozważmy myślowy eksperyment. Czy wiedząc, że nasi sąsiedzi na Ukrainie zarabiają realnie trzykrotnie mniej niż my, bylibyśmy skłonni w jakiś sposób podzielić naszym dobrobytem? Jeśli uważamy, że takie różnice pomiędzy poszczególnymi krajami w ogóle nie powinny występować i oczekiwalibyśmy takiej polityki międzynarodowej, która by je niwelowała, to prezentujemy postawę skrajnie kosmopolityczną. Mówiąc ekonomicznie, w funkcji społecznego dobrobytu użyteczność Polaka i Ukraińca jest dokładnie taka sama i współczynnik opisujący ich stosunek (φ) wynosi 1. Większość ludzi tak nie myśli. Ale też i większość jest gotowa podzielić się swoim dobrobytem z głodującymi w Afryce subsaharyjskiej. Jeśli ktoś nie jest, to wykazuje postawę skrajnie nacjonalistyczną i współczynnik φ opisujący relację naszej wartości do „wartość obcego” zmierza do nieskończoności. To jest właśnie sytuacja, gdzie wyłączną podstawą naszych sądów wartościujących jest globalny dochód rezydentów.
Załóżmy dalej przez chwilę, że przybywający do Polski pracownicy z Ukrainy, mający mniejsze oczekiwania zarobkowe, powodują spadek wynagrodzenia lokalnych, nisko kwalifikowanych pracowników. Od razu kilka zastrzeżeń: Po pierwsze w tym przypadku nie jest to prawda. Od początku fali migracyjnej (czyli ok. 2014 r. ) wynagrodzenia Polaków, w tym także tych w dolnym decylu dochodów istotnie rosną. Po drugie, rzeczywiście oczekiwania zarobkowe naszych sąsiadów mogą być niższe (co się zresztą szybko zmienia). Faktyczna szacowana różnica w zarobkach pomiędzy Polską a Ukrainą wacha się między 3-5 razy, a pracujący w Polsce Ukraińcy zarabiają ok. 10% mniej niż Polacy na tych samych stanowiskach. Po trzecie ów spadek dochodów lokalnych pracowników jest często przewijającym się kontrargumentem i są pojedyncze badania, które mogą go w niewielkim stopniu potwierdzać (niewiele to np. 4,8% realnego spadku na przestrzeni 20 lat). Przyjmijmy jednak że ów spadek faktycznie występuje. Z drugiej strony jednak dobrobyt każdego z przybywających drastycznie rośnie (3-5 razy!). Czy w kategoriach owej „wartości obcego”, czyli współczynnika φ przyjmującego wartość od 1 do nieskończoności, istnieje taki wzrost dobrobytu po stronie obcego, który uzasadnia jakiś spadek dobrobytu rezydentów? Policzył to w modelu ekonomicznym Dani Rodrik i ustalił, że wartość φ to ok. 4,5. Dobrobyt „obcego” jest dla nas ok. czterokrotnie mniej wart niż nasz własny. Istnieje zatem pewien kompromis i jakkolwiek brzmi on paskudnie, nie oczekuje od obywateli kraju przyjmującego 100% kosmopolityzmu. Co więcej, nawet ten niewielki uszczerbek na „naszym” dobrobycie można łatwo skompensować. Jeśli ktoś jest gotowy zapłacić kilka tysięcy euro za ryzykowny przemyt na pontonie przez Morze Śródziemne, to tym chętniej zapłaci te pieniądze legalnie za prawo osiedlenie się i pracy.

A zatem co nas powstrzymuje?

Owe polityczne granice pomiędzy nacjami, które częściowo pokrywają się także z granicami kulturowymi, gdzie podstawowym symbolicznym markerem jest język rezydentów, mają głębokie, ewolucyjne uzasadnienie. Podstawą naszego gatunkowego sukcesu ewolucyjnego jest rozległa kooperacja pomiędzy osobnikami zamieszkującymi bardzo odległe od siebie siedliska, a mimo to współpracującymi i przestrzegającymi pewnych powszechnym norm. Pominąwszy mrówki i pszczoły, zjawisko to jest w świecie zwierząt unikalne. Elementem go napędzającym jest kultura - zespół umiejętności, wzorców zachowań, przekazywanych z pokolenia na pokolenia i kumulowanych. Aby mogła ona jednak powstać, u jej fundamentów jest prosty mechanizm – nasza nadzwyczajna tendencja do naśladowania innych osobników. Najchętniej imitujemy te wzorce które są najbardziej powszechne, co prowadzi do tzw. transmisji konformistycznej. Ten mechanizm jest ewolucyjnie silnie adaptacyjny. Ma jednak efekt uboczny: Tworzy granice pomiędzy kulturami prowadzące do współpracy w ramach danej kultury i wrogości względem kultur obcych. Taka segregacja działała znakomicie w społecznościach myśliwych i zbieraczy. Ale wraz z osadnictwem rolniczym i narastającą konkurencją o zasoby ziemi, stała się podstawową przyczyną rozległych konfliktów zbrojnych. W zglobalizowanym społeczeństwie zaś wydaje się wprost przeciwskuteczna, tworząc barierę do wyciagnięcia z biedy milionów ludzi.

„Zasadniczo tworzymy naszą współczesną organizację społeczną z umysłami z epoki kamienia łupanego”.

środa, 25 września 2019

Dlaczego przystojny facet z którym umawiasz się na randkę zwykle okazuje się być palantem?


Jeśli masz takie wrażenie, to zanim zaczniesz poszukiwać głębokich psychologicznych wyjaśnień tego fenomenu, może warto rozważyć prostszą hipotezę. Załóżmy że wybierając partnera kierujemy się wyłącznie dwoma cechami: jego zewnętrzną atrakcyjnością oraz jego (w domyśle intrygującą) osobowością. Załóżmy także że te dwa atrybuty są rozłożone w całej populacji całkowicie przypadkowo oraz, że każdy z nich przybiera tylko dwie wartości 0/1. Inaczej mówiąc każdy facet ma jakąś całkowicie randomową kombinacje dwóch atrybutów z dwoma przeciwstawnym wartościami: przystojny - nie przystojny / intrygujący - palant. Kiedy wybierasz kandydata na randkę w istocie dokonujesz pewnej preselekcji. Umówisz się z przystojnym, o którym nie wiesz czy nie jest przypadkiem palantem. Umówisz się też z nie przystojnym, który cię zaintrygował. Raczej jednak na wstępie odrzucisz nie przystojnego, co którego osobowości nie masz żadnej wiedzy. W ten sposób 2/3 twoich partnerów na randkach to przystojni faceci, spośród których co najmniej połowa to palanci. Wśród tych nie przystojnych palanci będą tylko efektem twojej preselekcyjnej pomyłki.
Sam tego nie wymyśliłem. Przykład ten podaję za Judea Pearlem (który z kolei powołuje się na Jordana Ellenberga). Pearl jest informatykiem i filozofem, który od kilkudziesięciu lat zajmuje się problemem przyczynowości. Jest prekursorem myślenia w kategoriach sieci Bayesowskich i diagramów przyczynowych. W ubiegły roku na rynku ukazała się jego popularno-naukowa książka, „The Book of Why”. Podany powyżej przykład to tzw. kolider, który tworzy przypadkową korelację pomiędzy zmiennymi, które w istocie nie są powiązane żadnym związkiem przyczynowym, ani też nie mają żadnej wspólnej przyczyny. Istnienie takich koliderów podważa zasadę wskazująca na to, iż korelacja zawsze pozwala wnioskować o jakiejś zależności przyczynowej, co najwyżej problematyczne być może pomiędzy jakimi zmiennymi ta zależność zachodzi i w którym kierunku działa. Otóż tak nie jest. Istnieją korelacje (nawet bardzo silne), wcale nie tak rzadkie, które są niezamierzonym efektem kontrolowania kolidera, np. poprzez preselekcję. Takie korelacje niejednokrotnie prowadziły naukowców na manowce. W tle jednak jest jeszcze jedna intrygująca cecha naszej percepcji. Nasz umysł działa predykcyjnie i przyczynowo. To co postrzegamy to raczej nie to, co istnieje ale to co spodziewamy się zobaczyć. Za każdym razem owo „spodziewamy” wymaga pewnego wnioskowania przyczynowego, a to z kolei oparte jest na pewnej heurystyce. Tam gdzie dostrzegamy korelacje, poszukujemy związków przyczynowych. Ta heurystyka w większości przypadków nieźle działa.
Ale czasami zawodzi.

środa, 13 marca 2019

Sprawiedliwość podatkowa



Wszyscy bardzo zapewne chcielibyśmy aby podatki były sprawiedliwe. Kiedy jednak przychodzi do szczegółów okazuje (co nie jest specjalnie zaskakujące) że mamy na ten temat zgoła odmienne wyobrażenia. W szczegółach. Pewne bowiem intuicje w tym obszarze mamy zaskakująco zbieżne i plasują się one gdzieś pomiędzy utylitaryzmem (podatkowa redystrybucja powinna prowadzić do sytuacji w której na końcu każdy winien mieć równe zasoby do realizacji swoich preferencji), a libertarianizmem (podatkowa redystrybucja jest uzasadniona tylko dla realizacji celów społecznych, których nie da się zrealizować indywidualnie, w pozostałym zakresie jest zinstytucjonalizowanym rabunkiem), z przesunięciem w kierunku libertarianizmu (Saez i Stantcheva, 2016).
Co to jednak jest owa podatkowa sprawiedliwość? Ma ona wiele wymiarów, ale głównie chodzi o to jak podzielić społeczne zasoby, czyli ile i komu zabrać, a ile i komu dodać. Jest to zatem jeden z elementów realizacji arystotelejskiej sprawiedliwości dystrybutywnej. W literaturze podatkowej najczęściej przywołuje się zasadę sprawiedliwości horyzontalnej i wertykalnej (w uproszczeniu zasadę, iż równych obciąża się równo, a nierównych nierówno). Są jednak i tacy, którzy twierdzą, że w ten sposób nie da się podchodzić do kwestii podatkowych, bo to tylko przesunięcie problemu na inny poziom, a tak w ogóle, to chodzi o sprawiedliwość in principio, i wyróżnianie jej podatkowej odmiany nie ma sensu (Brzeziński, 2017). Niezależnie od tego jedna kwestia wydaje się niesporna: Poziom obciążeń fiskalnych, ich rozkład oraz sposób spożytkowania wpływów podatkowych budzi wiele społecznych emocji i tym samym, ta dystrybucja, choć nie jedyna, wydaje się zajmować szczególne miejsce w społecznej debacie. Ale jej uprzywilejowany charakter bierze się też i stąd, że (jeśli wliczymy w to również daniny ZUS), kwotowa jest ona największa.
Z  galimatiasu filozoficznych teorii na temat sprawiedliwości, w szczególności z tych bardziej współczesnych (J, Bentham, J.S. Mill, J. Rawls, A. Sen), oraz z galimatiasu teorii ekonomicznych dotyczących efektywności poboru podatku i jego redystrybucji, wyróżnić można kilka elementów kluczowych, które jakkolwiek nie są odkrywcze, tak są często zaniedbywane przez prawodawców i administrację publiczną:
1.       Podatki służą redystrybucji społecznych dóbr. Tą funkcję społeczną pełnią wszystkie podatki i wszystkie daniny publiczne łącznie. Jedyna sensowna dyskusja o sprawiedliwej redystrybucji może mieć miejsce, gdy weźmiemy pod uwagę całość obciążeń i korzyści, bezpośrednich i pośrednich, które przypadają na podatników. W podatkach, jak nigdzie indziej, dobrymi intencjami wybrukowane jest piekło. Preferencja na opodatkowanie konsumpcji (podatek VAT) najdotkliwiej obciąża tych podatników, którzy konsumują cały swój dochód (albo i więcej jeśli się zadłużają na wydatki konsumpcyjne), czyli najmniej zamożnych. Zwiększanie obciążeń podatkowych przedsiębiorstw (zarówno bezpośrednich – PIT, CIT, jak i pośrednich w postaci obowiązków sprawozdawczych), może w efekcie prowadzić do spadku ich rentowności i zmniejszania wpływów do budżetu, nie wspomniawszy o spadku przedsiębiorczości, inwestycjach i PKB. Szczególny przykład takiej, intuicyjnie niesprawiedliwej redystrybucji podaję tutaj.
2.       Wszyscy mamy jakieś sprawiedliwościowe intuicje i wszyscy jesteśmy gotowi w określonym kontekście wyrażać swoje sądy czy dane obciążenie podatkowe jest mniej czy bardziej sprawiedliwe. Niektórzy ekonomiści proponują nawet sformalizowanie tych intuicji i ich wkomponowanie do modeli oceniających optymalność danej reformy podatkowej (Saez i Stantcheva, 2016). Co najmniej z trzech powodów jest to zwodnicze: Po pierwsze nasze oceny są silnie zależne od kontekstu w którym dane stany faktyczne zostały nam przedstawione do porównania, a to oznacza, zmienne i podatne na manipulację. Być może li tylko z tego powodu raję ma Amartya Sen, twierdząc że to nie chodzi o to aby było sprawiedliwie, ale o to by uniknąć najbardziej rażących niesprawiedliwości (Sen, 2009). Po drugie, nawet najgorszy rząd ma lepszy ogląd całokształtu obciążeń daniami publicznymi, niż dobrze poinformowane społeczeństwo (a ono wszak nigdy nie jest dobrze poinformowane). Po trzecie, nasze intuicje sprawiedliwościowe ewoluują m.in. odpowiednio do nowych rozwiązań podatkowych. Jest to zatem sprzężenie zwrotne, w którym władza ma pewną ograniczoną, moralną legitymację do eksperymentowania. (To w oparciu o taką legitymację zniesiona niewolnictwo w USA, czy wprowadzano prawa polityczne dla kobiet w początkach XX w. w Europie). Owa legitymacja jest jednak silnie ograniczona. System podatkowy który będzie postrzegany przez podatników jako niesprawiedliwy, będzie sabotowany i koszty poboru podatków ulegną istotnemu zwiększeniu (Kirchgässner, 2001).
3.       Wyobrażenie, iż jesteśmy w stanie z góry określić pewne zasady sprawiedliwej redystrybucji i odpowiednio do niej zaprojektować system podatkowy, który do tej docelowej dystrybucji doprowadzi jest naiwne i sprzeczne z dotychczasowym doświadczeniem historycznym. Projektowanie zmian podatkowych, podobnie zresztą jak każda inna inżynieria społeczna realizowana przy pomocy regulacji prawnych, to nieustanny eksperyment, którego skutki przewidywalne są w ograniczonym zakresie. Wynika to z dynamiki zmian społecznych, która podlega regułom ewolucji kulturowej. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że w krótkiej perspektywie czasowej owa nieprzewidywalność wynika ze znanego ekonomistom efektu behawioralnego (adaptacyjnego), czyli mówiąc jeszcze prościej, jak zachowają się podatnicy po wprowadzeniu zmiany (bo z pewnością zmienią swoje podatkowe strategie). W dłuższej perspektywie zaś, owa nieprzewidywalność wynika z „życia” ustawy. Sposób wykładni prawa (a osobliwie prawa podatkowego), jego stosowania przez podatników, administrację podatkową i sądy, nieustannie się zmienia i kształtuje odpowiednio do środowiska społecznego w którym zachodzi, i z pewnością nie jest (tak jak chcieliby to wiedzieć prawnicy) nieustannym dochodzeniem do jedynie słusznej, zakodowanej w ustawie wykładni. Raczej jest to proces nieustannego kształtowania prawa, poprzez „naginanie” ustawy do owego fluktuującego środowiska.
4.       To właśnie z powodu owych ewolucyjnych zmian obejmujących zarówno adaptacyjne zachowania podatników do nowych regulacji oraz ich fluktuujące intuicje sprawiedliwościowe, najistotniejszym, choć nie docenianym elementem podatkowej sprawiedliwości jest sprawiedliwość proceduralna, której orędownikiem był John Rawls (Rawls, 1994). Wbrew jego wyobrażeniom nie powstaje ona jednak jako efekt procedur zaprojektowanych przez racjonalne i bezstronne jednostki, ale jest wynikiem skumulowanych, historycznych doświadczeń społeczeństwa, na podstawie których metodą prób i błędów uczyliśmy się jakie procedury pozwalają na tworzenie i późniejsze korygowanie prawa podatkowego, tak aby lepiej odzwierciedlało ono nasze sprawiedliwościowe intuicje i eliminowało najbardziej rażące niesprawiedliwości, nie tracą przy tym całkowicie swego eksperymentalnego charakteru. Te procedury obejmują zarówno zasady partycypacji szerokich grup społecznych przy tworzeniu prawa podatkowego (zasady demokracji reprezentacyjnej ale także, a może przede wszystkim, zasady społecznej konsultacji projektów ustaw), jak i zasady prowadzenie sporów z organami podatkowymi (udział stron, ciężar dowodu, kontradyktoryjność, sądowa kontrola itp.).

 

Brzeziński, B. (2017). Prawo podatkowe. Zagadnienia teorii i praktyki. Warszawa: Towarzystwo Naukowe Organizacji i Kierownictwa.
Kirchgässner, G. (2001, November). Moralische Aspekte der Besteuerung. University of St. Galen Discussion paper(2001-19).
Rawls, J. (1994). Teoria sprawiedliwości. (M. Panufnik, J. Pasek i A. Romaniuk, Tłumacze) Warszawa: PWN.
Saez, E. i Stantcheva, S. (2016). Generalized Social Marginal Welfare Weights for Optimal Tax Theory. American Economic Review, 1(106).
Sen, A. (2009). The Idea of Justice. Harvard: Harvard University Press.