poniedziałek, 17 grudnia 2012

Prawnicza klasa próżniacza



W 1899 r. w Stanach Zjednoczonych ukazuje się jedno z ważniejszych dzieł w historii myśli ekonomicznej, Theory of the Leisure Class; An Economic Study of Institution.[1] Thorstein Veblen, ekscentryczny naukowiec i autor tego dzieła, przyrównuje w niej ówczesną klasę próżniaczą do drapieżników i barbarzyńców. Do klasy tej zaliczy wszystkich tych, którzy zamiast zajmować produkcją dóbr użytecznych dla społeczeństwa, „produkują” głównie pieniądze – czyli swój własny zysk. Na czele oczywiście stoją wszyscy finansiści i bankierzy. Ale do klasy tej zaliczają się także, przynajmniej niektórzy usługodawcy, jak np. prawnicy. Analiza ta na ówczesne czasy wywołała sporą sensację. Ci, którzy powszechnie uważani byli za elitę społeczeństwa, za jego motor rozwoju, tym razem potraktowani zostali jako jego pasożyty i sabotażyści. Co gorsza, pewien styl życia przyjęty przy owych próżniaków, został narzucony całemu społeczeństwu, które uznało go za najbardziej godny pożądania. Wyrazem tego była ostentacyjna konsumpcja, zestaw „magicznych” rytuałów, stosowany tytularz itp. Wydaje się, że analizy te nie do końca były trafione. Veblen nie doceniał roli usług profesjonalnych w poprawie efektywności produkcji. Nie rozumiał też znaczenia instytucji takich jak wymiar sprawiedliwości czy uczestniczący w nim prawnicy, dla zachowania określonego porządku społecznego i jego modyfikowania w sposób ewolucyjny, a nie rewolucyjny. Niemniej jego ostry język przychodzi na myśl ilekroć mam okazję uczestniczyć w rytualnym obrzędzie jakim jest rozprawa sądowa (a osobliwie rozprawa karna), na której pojawia się nieprzygotowany do sprawy prokurator (bo właśnie zastąpił kolegę), równie nieprzygotowany aplikant albo nawet adwokat, oraz sędzia, z którego wypowiedzi można wnioskować, że nie przeczytał akt (co samo w sobie nie jest złe, bo przynajmniej nie zakotwiczy się na materiale przedstawionym przez oskarżyciela). Od razu zastrzegę się w dwóch kwestiach: Po pierwsze, świadomie nie zajmując się sprawami karnymi, doświadczam tego spektaklu niezwykle rzadko. Po drugie, bez wątpienie dokonała się tu ostatnimi czasy (tj. na przestrzeni ostatnich 10 lat) ogromna zmiana na plus. Powszechne korzystanie z pomocy obrońców, ich rosnąca dzięki szerszemu otwarciu tego zawodu liczba, oraz świadomość prawna klientów, znakomicie wpływają na poprawę jakości usług, ale także na poprawę funkcjonowania sądów. Nadal jednak takie spektakle próżniactwa nie należną do rzadkości. Osobliwie w sprawach karnych. Mam nieodparte wrażenie, że sprawy te bardziej „się dzieją” niż są świadomie reżyserowane przez uczestników. Dominuje niechęć do przygotowywania choćby namiastki strategii procesowej przed rozpoczęciem przewodu, głęboka awersja do słowa pisanego (pomimo formalnej możliwości nigdy nie spotkałem się z odpowiedzią obrońcy na akt oskarżenia), i niestety często ignorancja w zakresie obowiązujących przepisów prawnych, połączona z nadmierną pewnością siebie. Jak u Veblena, temu wszystkiemu towarzyszy rzesza „magicznych” rytów, gestów i zachowań, które obowiązują nie tylko w trakcie rozprawy sądowej, ale także, a może przede wszystkim w kuluarach sądu. Próżniactwo połączone z rytualizmem jest tu udziałem wszystkich tzw. profesjonalnych uczestników tego obrzędu. Uczynię tu jednak pewien wyjątek. Rozmawiając ostatnio z sędzią sądu dyscyplinarnego przy jednej z izb adwokackich w kraju, dopytywałem o statystyki wpływu spraw. Tak jak zwykle dominują sprawy wszczynane na skutek zawiadomień sądów i organów wymiaru sprawiedliwości. Jest także liczna i rosnąca grupa skarg klientów, którzy próżniactwem swoich pełnomocników poczuli się dotknięci na tyle, że zdecydowali się na interwencję u rzecznika dyscyplinarnego. Niektóre spośród tych spraw bywają rażąco oczywiste. Adwokat, który przyjmuje klienta i sprawę do prowadzenia, inkasuje zaliczkę na poczet tejże, po czym przez kilka miesięcy nie robi nic. Znamienna jednak jest w tej grupie nadreprezentacja adwokatów, którzy zostali wpisani na listę po przejściu z prokuratury. Jeśli statystyka ta jest prawdziwa, to pole do spekulacji jest ogromne. Chyba nie wierzę jednak w to, że prokuratura jako instytucja, cechowałaby się jakąś szczególną siłę demoralizacyjną (przy wszystkich zastrzeżeniach ustrojowych do tejże). Raczej skłonny byłbym podejrzewać, że szczególna jest grupa tych, którzy zdecydowali się na odejście z prokuratury. Co ich do tego skłoniło? Może jakaś szczególna nadzieja na to, że ich próżniactwo będzie mogło znaleźć szersze i bardziej popłatne ujście w zawodzie, który tak właśnie postrzegali? Obserwacja mojego rozmówcy była brutalna. Niezależnie od aktywności rzecznika i sądu dyscyplinarnego, raczej w dłuższej niż krótszej perspektywie, tej rodzaj próżniactwa weryfikuje rynek. Ci adwokaci tracą klientów i zmuszeni są zamykać kancelarię, szukając czasami powrotu do swojego pierwotnego zawodu. Veblen w rynek nie wierzył. Wierzył natomiast Alfred Marshall i to jego analizy przedsiębiorstwa legły u podstaw współczesnej mikroekonomii.


[1] Jest też polskie tłumaczenie tego dzieła pod tytułem Teoria klasy próżniaczej, ostatnio wydane przez Wydawnictwo MUZA w 2008 r.

wtorek, 30 października 2012

Na sali sądowej lepiej być jak JFK



W najnowszym numerze Świata Nauki (polska edycja Scientific American) Michael Shermer[1] opisuje szereg efektów związanych z naszym odbiorem osób, które przedstawiają nam się w różnych okolicznościach.  Z szeregu eksperymentów wiadomo, że osoby postrzegane jako przystojne, będą uchodziły za bardziej wiarygodne.  Osoba wypowiadająca się szybko, zdecydowanie  z odpowiednim modulowaniem swojego głosu, będzie postrzegana jako bardziej inteligentna. Klasycznym przykładem, na który powołuje się Shermer jest słynna debata Nixona z Kennedym, bodaj pierwsza, która transmitowana była w telewizji. Wypoczęty i opalony Kennedy zrobił zdecydowanie lepsze wrażenie na widzach niż zmęczony i pocący się Nixon. Jednak ci którzy nie oglądali debaty, a słuchali jej w radiu, byli skłonni przyznawać zwycięstwo Nixonowi.  A gdzie w tym wszystkim racje merytoryczne? Niestety wydaje się, że są tu całkowicie  wtórne. Ogromne znaczenie jakie dla naszej percepcji osoby mają efekty wokalno-wizualne znają  dobrze psychologowie pracy.  Profesjonalnie przygotowany proces rekrutacji przyznaje rozmowie kwalifikacyjnej bardzo niewielkie znaczenie, najchętniej całkowicie ją eliminując albo powierzając profesjonalnemu doradcy, a nie bezpośrednio zainteresowanemu. Znaczenie przykłada się przede wszystkim dla analizy CV i wykazanych tam kompetencji i doświadczenia ew. pewnym testom sprawdzającym przydatność kandydata do określonych zadań. Co ciekawe, indywidualna ocena jest dokładnie odwrotna. Wbrew wynikom badań i eksperymentów jesteśmy skłonni przypisywać bardzo dużą trafność naszym intuicyjnym ocenom opartym na bezpośredniej ekspozycji na osobę.
Ta, wydaje się powszechna wiedza, nie przenika jednak na salę rozpraw, a przynajmniej nie w procesie kontynentalnym. Tu króluje zasada bezpośredniości, powszechnie uznana za najlepsze narzędzie oceny wiarygodności dowodów. Zdecydowana większość sędziów jest przeświadczona o trafności swoich ocen i tym samym skutecznie impregnowana na wiedzę pozyskaną przez psychologów. To, że tak jest wynika z szeregu eksperymentów prowadzonych także w obszarze procesu sądowego. Wiemy np. że atrakcyjniejsi fizycznie sprawcy otrzymują niższe wyroki.[2] Efekt ten staje się zdecydowanie silniejszy gdy sprawcą jest kobieta.[3]
Ta wiedza i jej brak po stronie organów orzekających pozwala tłumaczyć wiele absurdalnych orzeczeń, gdzie ustalenia sądu wydają się ewidentnie sprzeczne z materiałem dowodowym. Pamiętam z naszej procesowej praktyki sprawę rozwodową pomiędzy kobietą, której mąż dopuścił się małżeńskiej zdrady, a następnie ja porzucił dla nowej kochanki. Sprawa banalna i oczywista. Skład orzekający, jak to w sądach rozwodowych w większości damski. On wysoki, przystojny, wypowiadający się spokojnie i rzeczowo. Nie przeczył samej zdradzie, ale skupiał się na przyczynach które rzekomo do niej doprowadziły (w większości banalne). Ona, zmęczona, wystraszona. Jeśli zabierała głos trzeba było trochę wysiłku aby zrozumieć o co chodzi. Na przesłuchanie stron, chcąc wyglądać lepiej zastosowała dość agresywny makijaż. Zbyt agresywny. Rozwód orzeczono z winy obu stron. Dopiero sąd drugiej instancji, nie oglądając na oczy małżonków, zmienił orzeczenie uznając wyłączoną winę męża. W uzasadnieniu ustnym nie mógł nadziwić się jak na podstawie tego materiału można było dojść do wniosku, że pozwana ponosi winę w tzw. rozkładzie pożycia małżeńskiego.


[1] Michael Shermer jest znanym popularyzatorem wiedzy z zakresu psychologii eksperymentalnej. W Scientific American prowadzi stałą rubrykę. Po polsku ukazała się jego książka Rynkowy umysł.
[2] Sigall, H., Ostrove, N. (1975), Beautiful but dangerous: Effects of offender attractiveness and nature of the crime on juridical judgement. Journal of Personality and Social Psychology, 31, 410-414;
[3] Efran, M. (1974). The Effect of Physical Appearance on the Judgment of Guilt, Interpersonal Attraction, and Severity of Recommended Punishment in a Simulated Jury Task. Journal of Research in Personality 8: 45-54

środa, 10 października 2012

Lepszy wyrok po lunchu



Wiedza psychologów, ale także i prawników o tym jak silnie nasze decyzje uwarunkowane są biologicznie jest coraz szersza. Oznacza to zarówno, że coraz więcej na ten temat wiemy jak też i że coraz więcej osób zna wyniki badań w tym zakresie. Chyba jednak nie w Polsce. Kiedy w ubiegłym roku grupa badaczy z Izraela skonstatowała, że sędzia orzekający po lunchu wydaje łagodniejsze wyroki dla podsądnego, informacja o tym, wśród znajomych sędziów spotkała się z jednoznacznie negatywną reakcją dyskredytującą sam przedmiot badań. Tymczasem wydaje się, że te badania spełniały podstawowe standardy metodologiczne.  Były one zresztą bardzo proste i polegały na analizie orzeczeń w sprawie warunkowego zwolnienie z zakładu karnego. Próba orzeczeń była nie mała (ponad 1000), a liczba orzeczeń korzystnych dla więźniów rosła znacząco (ponad rozkład normalny) po przerwie lunchowej.[1] Z innych badań z kolei wynikało, że wyjaśnianie sędziom biologicznych podstaw psychopatii sprawia, że orzeczenia karne w tym sprawach są łagodniejsze przeciętnie o rok. Jeszcze ciekawszy wpływ ma np. wynik rzutu kostką, co jest zapewne związane z tzw. efektem zakotwiczenia (o tym pisałem w tekście: Efekt zakotwiczenia. Czy kontrola instancyjna orzeczeń ma jakikolwiek sens).


Te badania jak i szereg innych potwierdzają intuicyjnie znaną tezę, że trudniejszą do podjęcia decyzją, a tym samym bardziej podatną na wpływ biologicznych uwarunkowań, jest decyzja dot. wymiaru kary (lub zasądzanej kwoty w sprawach cywilnych) niż decyzja rozstrzygająca sprawę co do zasady (winny – niewinny, odpowiedzialny – nieodpowiedzialny). O tym donosi The Economist w ostatnim numerze w tekście A Judgement Call. Artykuł stawia jednak kluczowe pytanie: Co z tego, że potrafimy identyfikować niektóre z naszych uprzedzeń poznawczych? W jaki sposób powinniśmy postępować aby ich efekt maksymalnie zredukować? Niezależnie bowiem od wyznawanej koncepcji sprawiedliwości nikt nie zgodzi się na to aby wysokość wyroku zależała od lunchu!
Psychologowie i regulatorzy testują kilka możliwych sposób podejścia do tematu. Najprostszym byłoby tworzenie ścisłych reguł wiążących sędziego, określających kazuistycznie w jakich okolicznościach zapadać ma jakie orzeczenie. Coś na kształt taryfikatora mandatów. Oczywiście w takim przypadku, jedna z podstawowych zasady socjologicznej szkoły prawa karnego – zasada swobodnego uznania sędziego idzie do kosza. Na to nie bardzo jest przyzwolenie samych sędziów. Inni z kolei próbują powrócić do instytucji ławy przysięgłych. Wydaje się bowiem, że kolektywne decyzje są mniej podatne na tego typu indywidualne uprzedzenia. Jednakże mechanizm podejmowania takich decyzji i ewentualny wpływ osobniczych uprzedzeń, nie jest do końca rozpoznany. Innym problem jest, często podnoszona niekompetencja nieprofesjonalnych ławników. Badania przeprowadzane w latach 70-tych w Polsce wykazały tu znaczną podatność ławników na procesową manipulacje. Mówiąc trywialnie zawodowi sędziowie okazywali się bardziej odporni na „krokodyle łzy” na sali rozpraw.  Jeszcze innym problemem są koszty takiego rozwiązania.
Pomysłem, który jest mi najbliższy jest edukacja i trening. Zaakceptowanie naszej powszechnej podatności na poznawcze i biologiczne uprzedzenia, czyni nas bardziej krytycznymi co do własnych decyzji. Trening w warunkach kontrolowanych pozwala zaś na wypracowania w organizmie mechanizmów ostrzegawczych. Jest w tym względzie szereg wzorców, z których można czerpać. Jednym z nich jest np. superwizja i rola superwizora w terapii (mogliśmy się z nią zapoznać przy okazji serialu Bez tajemnic emitowanego przez HBO). Czy doczekamy się kiedyś sędziego superwizora? Chyba nie szybko.

czwartek, 13 września 2012

Wyjaśnienie naukowe



Filozofia nauki zajmuje się próbą odpowiedzi na pytania dot. takiego fenomenu społecznego jakim jest nauka, które wydają się oczywiste (jak to filozofia). Jednym z takich pozornie oczywistych zagadnień, które wrosło mocno w świadomość współczesnego człowieka jest kwestia „wyjaśnienia naukowego”. To czy dane twierdzenie jest naukowo wyjaśnione (uzasadnione) uznajemy w domyśle za kwestię niewątpliwie rozstrzygalną w kontekście jakiejś tam, stosowanej przez naukowców metody naukowej. Albo coś jest naukowo rozstrzygnięte albo nie. Dopuszczamy oczywiście, że istnieje szereg zagadnień, póki co jeszcze przez naukę niezbadanych, ale te które są zbadane, są tym samym wyjaśnione i nie powinno być raczej wątpliwości co do tego. Twierdzenie, że nauka składa się z teorii, co do których nie mamy pewności czy cokolwiek wyjaśniają, (bo też nie bardzo wiemy co znaczy owo wyjaśnienie), a nawet jeśli coś wyjaśniają, to nie wiemy czy prawidłowo, (bo brakuje nam jednoznacznego kryterium owej prawidłowości) , a nawet jeśli prawidłowo, to nie wiemy czy owa prawidłowość ma trwały charakter, wydaje się być herezją. Tymczasem hipotetyczność naszej tzw. naukowej wiedzy jest oczywista dla każdego filozofa nauki i dla większości zaawansowanych naukowców.  Czym zatem jest owo wyjaśnienie naukowe? Tytułem wprowadzenia w temat rozważmy dwa przykład zdań, które wydają się mieć wyjaśniający charakter: „Upuszczony kamień spada w dół, ponieważ działa na niego siła przyciągania ziemskiego proporcjonalna do iloczynu masy ziemi i kamienia i odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości” oraz „Motocykl wywrócił się na ulicy ponieważ ulica była oblodzona i doszło do poślizgu”.  W obu zdaniach wyjaśnienie określonego zjawiska dokonuje się w nieco inny sposób. W tym pierwszym, poprzez odwołanie się do prawa powszechnego ciążenia, wyrażonego funkcją matematyczną (a zatem jakiegoś prawa natury). W tym drugim przypadku wyjaśnienie sprowadza się do wskazania bezpośredniej przyczyny poprzedzającej wyjaśniane zjawisko. Ta obserwacja legła u podstaw dwóch odmiennych podejść do problemu wyjaśnienie naukowego: nomologicznego i realistycznego. Ten pierwszy bliski był neopozytywistom. Ten drugi sięga tradycji Arystotelesa i przeżywa dzisiaj swoisty come back. Ani jeden, ani drugi nie rozwiązuje do końca problemu. W tym pierwszym bowiem przesuwa się problem na kwestie prawa natury. A w tym drugim, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie co to jest przyczynowość. Co ciekawe, istnieją koncepcje będące pochodną jednego i drugiego, które w założeniach wydają się zbieżne. Z modelu nomologicznego wypączkował tzw. model statystyczno-relewantny (o którym szerzej w załączonym poniżej tekście). Jego istota polega na przyjęciu że wyjaśnienie naukowe sprowadza się do wychwytywania określonych regularności (relewancji) w zdarzeniach, które wyrazić można rachunkiem prawdopodobieństwa. Z kolei filozofowie zajmujący się przyczynowością, wypracowali model nazywany siecią bayesjańską, który podobne kryteria stosuje do wyodrębnienia zjawisk przyczynowo zależnych.  Zbieżność ta jest na tyle interesująca, że wymaga pogłębionej analizy. Na razie zamieszczam linki do dwóch moich tekstów poświęconych zagadnieniu wyjaśnienia naukowego. Pierwszy jest szerszą analizą problemu zakończoną przybliżeniem słabo znanej koncepcji Hayeka. Drugi dot. wyłącznie modelu statystyczno-relewantnego i był publikowany w „Zagadnieniach filozoficznych w nauce”.